Truskawki na jedwabiu

– Zawsze wiedziałam, że jeśli nie projektowałabym bielizny, to z pewnością zajmowałabym się designem, wnętrzami. To, czym się otaczamy, jest dla mnie niezwykle ważne – wyznaje Zuzanna Kuczyńska, założycielka marki bieliźnianej Le Petit Trou. – Atencja dla szczegółu i wszystkich elementów naszej przestrzeni wyznaczyła zresztą charakter marki, i to od samego, dość szalonego początku

Zuzanna Kuczyńska wita mnie w progu mieszkania w kamienicy przy ul. Mokotowskiej. – Dopiero się wprowadzamy, nie wszystko jest jeszcze gotowe – tłumaczy, ale mam wrażenie, że klasyczne wnętrze wcale nie wymaga zbyt wielu ingerencji. Wystarczy stary parkiet, zieleń w doniczce i widok z przeszklonego wykusza na dachy starego śródmieścia Warszawy.

Po chwili zauważam, że w prostym wnętrzu biura rolę gra jednak coś jeszcze – uwagę przyciąga kilka designerskich mebli. Są trafnie wpisane w kontekst miejsca, a jednocześnie dodają mu nowoczesnego, przekornego charakteru. Można też dostrzec, że ich forma nawiązuje do ikonicznej falbanki, typowej dla Le Petit Trou… I tu nieoczekiwanie zaczyna się gorący temat, bo okazuje się, że Zuzanna razem z partnerem Wojtkiem Boreckim zamierzają rozszerzyć działalność marki o linię Home. W biurze obejrzeć już można pierwsze modele: dwa biurka, lampę i stolik kawowy z motywem kwiatka.

W tak zarysowanym otoczeniu, przy zielonej herbacie rozmawiać będziemy o historii bieliźnianej marki Le Petit Trou, którą Zuzanna założyła trochę przypadkiem, a która po 10 latach wciąż daje jej taką samą radość i nakręca do kreatywnego działania.

Na stole są też ciasteczka w kształcie małych serduszek – słodkie nawiązanie do delikatnego, „dziewczyńskiego” i czasem zabawnego języka form, jakimi posługuje się jej marka.

Magazyn Design Alive

NR 47 WIOSNA 2024

ZAMAWIAM

NR 47 WIOSNA 2024

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

DAH NR 11 JESIEŃ 2023

Opowiedz, jak to się wszystko zaczęło.

Zaczęło się od ryzyka i wyjścia ze strefy komfortu. Oczywiście, jak każdy lubię czuć się bezpiecznie w swoim świecie. Kiedy pracowałam jako stylistka, byłam właśnie w takim bezpiecznym kokonie, ale powoli zaczęło się w redakcji robić niefajnie i bezpieczeństwo pomału znikało. A ponieważ dla mojego partnera wszystko jest białe albo czarne, było dla niego oczywiste, że trzeba zaryzykować. Ośmielił mnie do podjęcia ryzyka i przekonał, że musimy postawić na jedną kartę. Zdałam sobie sprawę, że już od trzech lat myślę o tym, żeby stworzyć coś swojego, i to cały czas w ten sam sposób. Pomyślałam, że skoro wciąż tak samo w to wierzę, to trzeba sobie zaufać, i z dnia na dzień rzuciłam pracę w magazynie.

Tak po prostu?

Proste to nie było. A tak naprawdę – piekielnie trudne, zwłaszcza że nie miałam dużego zaplecza finansowego. Były niby jakieś oszczędności, ale gdybym dzisiaj próbowała otworzyć firmę z takim budżetem, byłoby to niemożliwe. Nie wiem, może nie miałam kompleksów, może trochę inne były czasy. Na pewno miałam o tyle łatwiej, że dostałam duże wsparcie od przyjaciół, którzy mi mocno kibicowali i pomagali. Przyjaciel fotograf zrobił dla mnie pierwszą sesję, pomógł zaprzyjaźniony makijażysta… Na dzień przed premierą marki wszyscy przyjechali do mnie do domu i składaliśmy pudełka z winem, które zresztą następnego dnia się rozkleiły, ale czułam, że wierzą we mnie. Dlatego po prostu nie zakładałam, że może się nie udać.

Od razu się udało?

Przeczuwałam, że skoro jestem z branży modowej, to łatwiej mnie będzie krytykować i osądzać, ale głosy krytyki albo do mnie nie dotarły, albo po prostu mnie oszczędzili. Zaczynając, nie da się uniknąć błędów, jakieś trzeba popełnić, ale najważniejsze, żeby iść za swoim pomysłem i nie dopuszczać do kompromisów. Dzięki tej zasadzie jedną z moich większych radości jest dziś to, że wciąż uwielbiam to robić. Nie czuję się wypalona.

Ostatnio nasza nowa pracownica zauważyła, że nam się zawsze chce. Zawsze na sto procent. Wzruszyłam się, ale faktycznie my nie chodzimy na skróty. Zdarza się też, że mamy propozycję z dużych zagranicznych sklepów, ale one stylem i ofertą nie pasują do nas i konsekwentnie odmawiamy.

Może zarobkowo byłoby to dla nas korzystne, ale sposób, w jaki prezentujemy markę, musi być spójny. Uważam, że to procentuje. Nasz klient jest określony – nie musimy być wszędzie i dla wszystkich. Marka musi być „jakaś”.
 

Co więc wyróżnia markę Le Petit Trou?

Już 10 lat temu, podczas naszych pierwszych wyjazdów do Paryża na targi Salon International de la Lingerie, byliśmy jedyną marką pośród naprawdę wielkich brandów, która tworzyła swoje własne scenografie. Zamiast zwykłego standu budowaliśmy z moim narzeczonym autorski pokój Le Petit Trou – pakowaliśmy wszystko do przyczepy i jechaliśmy z tym dwa dni do Paryża. Mieliśmy stare okna znalezione na śmietniku i prawdziwą drewnianą podłogę. Surowe i mdłe wnętrza targów, gdzie króluje szara wykładzina i wszystko jest zunifikowane, przerabialiśmy tak, aby pokazać, że za naszym brandem idzie coś więcej, że to jest cały spójny koncept. 

Od początku wyróżniały nas też opakowania i pudełka, w które pakowana była bielizna. Zakładam, że jeśli ktoś kupuje bieliznę dla siebie, to w jakiś sposób robi sobie prezent i dlatego dostaje ją od nas pięknie zapakowaną. Teraz odeszliśmy od pudełek, mamy ekologiczne woreczki, ale wciąż przykładam ogromną wagę do wszystkiego, co wydarza się wokół produktu i marki.

Istotne jest to, co czujemy, otwierając ten produkt, z czym go kojarzymy. Byłoby miło, żeby punktem odniesienia były np. dobry design czy świetnie zaprojektowane wnętrze.

Kiedy 10 lat temu zaczynałaś z Le Petit Trou, takie podejście nie było chyba oczywiste, szczególnie w Polsce?

Powiem szczerze, że nawet na tych targach w Paryżu absolutnie nikt nie kreował swojego standu w tak scenograficzny sposób jak my. Wszyscy korzystali z gotowych rozwiązań: wieszak, krzesło – i mieli stand gotowy. Byłam wręcz zdziwiona, że tylko my przywieźliśmy ze sobą pomysł na stoisko. Organizatorzy za każdym razem, a jeździliśmy tam co pół roku, pytali, czy naprawdę nic nie chcemy – byliśmy jedynymi, którym wystarczało tylko gniazdko elektryczne, resztę chcieliśmy zawsze od zera aranżować sami. Nie wiem, czy to dlatego, że czasy się zmieniły, czy dzięki temu, że z niektórymi markami widywaliśmy się co sezon, ale inni stopniowo też zaczęli myśleć, że to ma sens – konstruowanie jakichś mniejszych elementów ekspozycji. Nigdy jednak nie była to taka całościowa scenografia jak u nas.

Potem zaczęliśmy latać do Nowego Jorku i tam też w magazynach czekały na nas wcześniej wysłane elementy dekoracji, np. wyszukany stolik na buty. Po prostu nie wyobrażałam sobie, że można pokazywać produkt inaczej.

Od początku zakładałaś też, że podobny klimat będzie mieć warszawska przestrzeń sklepowa.

Stworzyłyśmy ją z moją przyjaciółką Zosią Chylak przy ul. Koszykowej. Najpierw był to mniejszy sklep w klimacie francuskim, a teraz większy – inspirowany oryginalnym duchem kamienicy. W obu przestrzeniach było dla mnie ważne, żeby zostawić wszystko, co oryginalne. Obecne wnętrze to stara biblioteka. Staraliśmy się podkreślić zalety tego miejsca, chociaż nie było to łatwe, bo większość rzeczy była skrajnie zdewastowana.

Twoja wnętrzarska pasja dochodzi coraz mocniej do głosu.

Chcemy wystartować z linią Le Petit Trou Home. Od dłuższego czasu wspólnie z moim narzeczonym, Wojtkiem Boreckim, który ma talent do tworzenia pięknych rzemieślniczych mebli, myślimy o tym, że fajnie byłoby przełożyć język marki na design. Nie chcę, żeby to były zbyt proste, minimalistyczne rozwiązania.

W Le Petit Trou ważnym elementem charakterystycznym jest falbanka, czyli coś zabawnego, niedosłownego. I podobnie nasze meble, które będą powstawały ze szlachetnych materiałów, ale trochę z przymrużeniem oka. To będzie zabawa formą, klasyka z tym czymś… może nie twistem, ale z naszą specyficzną sygnaturą. Lubię połączenia faktur i materiałów, będzie więc np. fornir połączony z pleksi – nie za bardzo infantylnie, lecz z charakterem i nowocześnie.

Czasem dziewczyny, zakładając naszą bieliznę, uśmiechają się, bo ona trochę puszcza do nich oko, nie jest dosłowna. Lubię przełamywać konwencje. Elementy nie muszą do siebie idealnie pasować, bo to jest nudne – spojrzysz i zapomnisz. Pociągają mnie gesty wbrew regułom, interwencja z innej bajki dodaje rzeczom smaku.

Z czego będzie się składać Wasza pierwsza kolekcja wnętrzarska?

Będą lampy, stolik i biurka – to wszystko, co dziś mamy już w biurze. Na początek meble będą dostępne na stronie internetowej, ale myślimy już o przestrzeni, w której będziemy je prezentować. Nie stawiamy sobie granic i nie mamy sztywnego planu. Jeśli coś dojdzie do naszych wzorów, to pewnie będzie to spontaniczny pomysł. Staramy się zmieniać. Wydaje mi się naturalne, że po tylu latach chcemy się rozwijać. Mam wrażenie, że wszyscy teraz jesteśmy bardziej uważni na design i na to, czym się na co dzień otaczamy.

Jak określiłabyś charakter Le Petit Trou Home?

Mieszkałam kiedyś na poddaszu i miałam tam paryski klimat z kontrolowanym bałaganem, wymieszane przedmioty różnej proweniencji. Była w tym jakaś szczerość – mam właśnie takie rzeczy i nie muszę ich wszystkich dobierać pod kolor. Lubię taką zabawę i tak samo w Le Petit Trou lubię przełamywać zasady, bawić się kolorami, materiałami, połączeniami mniejszych i większych wzorów. Tak też chcemy projektować nasze meble. Coś niesztampowego zawsze będzie się w nich pojawiać.

Twoja bielizna jest tworzona przez kobietę dla kobiet – i właśnie im ma się podobać. Patrzysz na kobietę z takim fajnym, lekkim filtrem. To chyba wymagające, aby utrzymać balans między zmysłowością a zabawą?

Ostatnio nawet była taka sytuacja, że kręciliśmy film do nowej kolekcji i modelki zaczęły się wdzięczyć do kamery. Chciały dobrze, bo tak zawsze jest na kampaniach bielizny – a to przecież w ogóle nie ma być o tym! Nie chcę, żeby ktoś widział je tylko jako obiekty seksualne. One nie mają się podobać, chociaż są oczywiście piękne – chcę jednak pokazywać spojrzenie, emocje, charakter. My same mamy się dobrze czuć w tej bieliźnie, po prostu być sobą. Nie chodzi mi też o naturalność graniczącą z brzydotą. Jestem estetką, ale ten seksapil jest u nas na granicy niedopowiedzenia, nieoczywisty, czasem przełamany humorem.

Nazwa też jest przewrotna!

Le Petit Trou znaczy po francusku „mała dziurka” i przyznam, że we Francji były na tę nazwę różne reakcje. Niektórzy pytali z przerażeniem, czy wiemy, co to znaczy. Ale bez wątpienia było to coś, czym jeszcze bardziej przyciągaliśmy uwagę. Nazwa zresztą dotyczy rozpoznawalnego wycięcia z tyłu majtek, które nadawało charakter naszym kolekcjom.

Od samego początku myślałaś o marce globalnie, wychodząc poza Polskę?

Kiedy pojechaliśmy na targi do Francji, nie mogliśmy usiąść przez kilka dni – tyle osób było zainteresowanych. Dzięki temu od początku nie miałam kompleksów. Wręcz przeciwnie, zawsze staram się na świecie podkreślać, że jesteśmy z Polski i że u nas są świetne szwalnie. Nawet „New York Times” pisał niedawno o Polsce jako ważnym europejskim zagłębiu bieliźnianym.

Staram się nie oglądać na innych i robić markę tak, jak ją czuję – a także to, w co wierzę. To mi daje dużą siłę i pewność siebie.

Marka Le Petit Trou jest dziś obecna na całym świecie?

To jest reakcja łańcuchowa – jeśli jesteśmy w dobrym sklepie, stajemy się wiarygodni dla innych. Na pewno nie mielibyśmy tak rozbudowanej sprzedaży, gdyby nie moja współpracowniczka Kasia, która pracuje ze mną już siedem lat i ma świetny kontakt z klientami. Jutro jedziemy razem do Paryża, gdzie będziemy prezentować nową kolekcję. Przestrzeń, w jakiej organizujemy showroom, to będzie prawdziwa pracownia malarki, pełna obrazów. U nas nie może być standardowo. Inni wynajmują po prostu studio, ale ja muszę zawsze stworzyć ten „nasz” klimat. Teraz dopracowujemy jeszcze szczegóły, choćby szukamy drewnianych wieszaków, bo nie wyobrażam sobie, żeby były zwykłe, metalowe! Uważam, że szczegóły zapewniają wiarygodność.

Co jest dla Ciebie punktem wyjścia przy projektowaniu bielizny?

Inspiruje mnie wszystko: ludzie, miejsca, styl życia. Czasem pojadę gdzieś, zobaczę kobietę w kostiumie vintage albo spodoba mi się stary budynek. Zazwyczaj ekscytują mnie lata 70., ale też 90. Lubię takie pomieszanie stylów – nawet estetyka z sex shopu w połączeniu z romantyczną falbaną może być inspiracją dla projektu.

Byłam bardzo związana z moim dziadkiem, historykiem sztuki i heraldykiem. Kiedy byłam mała, otworzył mnie na świat sztuki i designu.

Co weekend chodziliśmy na wystawę, miał otwartą głowę, interesował się wszystkim i zaraził mnie tym entuzjazmem. Dziś bardzo to doceniam i czasem łapię się na tym, jak łatwo znajduję inspirację w swoim otoczeniu. Czasem patrzę na kogoś i wyobrażam sobie, kim jest, czym się zajmuje, tworzę swoje wyobrażenie, które podsuwa mi projektowe pomysły. Niekiedy po prostu nie mogę się napatrzeć na ludzi, zwracam uwagę na nieoczywiste szczegóły.

Wszystkie modele wymyślasz sama?

Tak, do ostatniej kolekcji wymyśliłam 90 sampli. W sezonie FW 23 są u nas biedronki na jedwabiu – coś słodkiego, delikatnego i bardzo kobiecego; wcześniej były kraby, truskawki i cytryny. Niezwykle ważne są też dla nas materiały, których wymyślanie jest bardzo trudne, dlatego od kolejnego sezonu otwieram się na współpracę z profesjonalną projektantką tkanin. Staram się słuchać innych – w zespole robimy głosowania, rozmawiamy o pomysłach.

Niekiedy czuję, że muszę odpuścić, chociaż zdarza się też, że dziewczyny mówią, że coś nie będzie się sprzedawać, a ja i tak upieram się przy swoim. Może to są te momenty, w których potwierdza się nasz spójny styl? Czasem mam rację, czasem nie, ale zawsze warto podjąć ryzyko. Nieskromnie to zabrzmi, ale wiem, że moją mocną stroną jest kreatywność. Jestem beznadziejna w pracy papierkowej, za to uwielbiam wymyślać, tworzyć. U mnie pomysł rodzi pomysł.

W Le Petit Trou robicie też różne akcje okołomodowe.

W walentynki mamy pomysł związany z miłosnymi tatuażami, ale nic więcej nie dodam. Wymyśliliśmy studio tatuażu. Często zakochani w przypływie emocji robią sobie tatuaże z imieniem ukochanych. U nas będzie można zrobić sobie taką kalkomanię z autorskim projektem. W zeszłym roku mieliśmy budkę fotograficzną na pl. Zbawiciela, a latem przejęliśmy mój ukochany warzywniak i każdy, kto zrobił u nas zakupy, dostawał w prezencie truskawki, bo mieliśmy akurat kolekcję z truskawkowym wzorem. Uwielbiam takie małe pomysły – dają radość i poczucie wspólnoty.

Zuzanna Kuczyńska

Rocznik 1984. Ukończyła kulturoznawstwo na SWPS w Warszawie, pracowała jako stylistka w „Vivie!”, „Elle” i „Marie Claire”. Właścicielka marki Le Petit Trou. Jej bieliznę można kupić w prawie stu punktach na całym świecie, w tym w Galeries Lafayette i na Net-a-Porter. Wspólnie z przyjaciółką Zosią Chylak prowadzi sklep przy ul. Koszykowej w Warszawie. Właśnie startuje z linią Le Petit Trou Home, w której znajdziemy biurka, lampy i stoliki kawowe w charakterystycznym, przełamującym konwencje stylu.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły:

Le Petit Trou. Piękna bielizna dla normalnych dziewczyn!

Blisko ciała

Warszawa | 7 października 2020

Le Petit Trou. Francuski sznyt i polski koncept

Make a Wish. Nowa kolekcja ekskluzywnej bielizny polskiej marki White Rvbbit

Make a Wish

Białystok | 1 lipca 2020

Nowa kolekcja ekskluzywnej bielizny White Rvbbit