– My tutaj na wsi jesteśmy dla niektórych dziwakami – opowiadają „Design Alive” Agata Kulik-Pomorska i Paweł Pomorski, twórcy studia Malafor.
Mierzeszyn, kilka kilometrów od Gdańska. Dwa kościoły, przedszkole, szkoła i sklep. Krajobraz typowo wyżynny. Pomiędzy pagórkami zwolna płytnie potok Kłodawka. Podobno jeszcze niedawno był tak czysty, że węgorze rękami można było łapać, a wkoło pasły się stada owiec. Dziś węgorzy już nieco mniej. Owce zniknęły, bo wypas przestał być opłacalny. Zniknął też stary wiatrak. – O tam, na tym wzgórzu stał – pokazuje palcem Paweł, połowa grupy Malafor, pomorskiego studia projektowego, jednego z najbardziej cenionych w Polsce, laureata Design Alive Awards 2014. Rozmawiamy, siedząc na polance pod ich domem, kilka metrów od Miejsca Mocy – kamiennych kręgów odkrytych w XIX wieku. Sączymy lokalne piwo i patrzymy na wzgórza tonące w promieniach zachodzącego słońca. Wieczór jest upalny. Agata Kulik-Pomorska i Paweł Pomorski uwielbiają ten stan wyciszenia, poczucia bycia daleko od zgiełku. Sielskość przerywają tylko dzieci Pola (5 lat) i Mikołaj (8 lat) oraz psy Bono, Spinka i Laluś. Cały czas wkoło nas biegają. Każde chce się popisać czymś na swój sposób. Kanarek Karolek też pewnie by chciał, ale on jeden został w domu…
Co tam w inspekcie w tym roku będzie dobrego?
Agata Kulik-Pomorska: – Były ogórki i cukinia. Wyszły. Marchewka nie wyszła.
Paweł Pomorski: – I pomidory nam wyszły w tym roku.
AK-P: – Za to w szklarni wychodzi wszystko. Po prostu tu jest za zimno, o jakieś 2-3 stopnie mniej niż w Gdańsku.
PP: – Jak jedziesz z Gdańska, to jedziesz cały czas pod górę.
AK-P: – Dlatego tu jest mnóstwo gatunków roślin górskich.
PP: – Taki mikroklimat. Tu się kończy ten chłód kaszubski.
Czyli tu są jeszcze Kaszuby?
PP: – Tu są Kaszuby, tam jest Kociewie z tyłu. Ta droga to dawna granica Gdańska. Jesteśmy na granicy. Na końcu albo na początku, zależy jak od morza patrzysz.
Jak to jest tworzyć z perspektywy prowincji – prowincji w pozytywnym tego słowa znaczeniu?
PP: – Jak jesteś z prowincji, to musisz dwa razy szybciej kręcić korbą. I tyle.
AK-P: – Jak mieszkaliśmy kilka lat temu w Gdańsku, to on też wydawał się wtedy prowincją. Nie tworzyliśmy nigdy w centrum. Nie mam porównania, co by było gdybyśmy mieszkali w Warszawie.
PP: – Przez tą prowincjonalność bardziej chciało mi się coś udowadniać na studiach, coś robić… Prowincja jest myśleniem.
Zmierzam do tego, że jesteście przykładem ludzi, którzy pokazali, że nieważne, gdzie się mieszka, to jednak można odnosić sukcesy, robić fajne rzeczy i dobrze żyć, być szczęśliwym. Bo to jest chyba istota?
AK-P: – Żeby dobrze tworzyć, trzeba dobrze żyć. Jednemu daje szczęście to, że żyje na wsi, innemu to, że żyje w mieście. Nam daje szczęście fakt, że żyjemy na wsi. Nie wyobrażam sobie mieszkać w mieście – jadę tam i się denerwuję.
PP: – Dla mnie karą jest pojechanie i załatwianie czegoś w mieście.
Kim jesteś dla twoich sąsiadów?
PP: – Artystą jestem, nie projektantem. Ale to nie kwestia wsi – dzwoni kiedyś pan ze stolicy i prosi, żeby szybko na nagranie przyjechać, więc ja: „Wie pan, ale ja mieszkam pod Gdańskiem i tak mi jest ciężko przyjechać zaraz do Warszawy, trochę czasu potrzebuję”. W odpowiedzi słyszę: „No tak, bo teraz artyści różnie mieszkają”.
Wasz betonowy dom też jest pewnie różnie postrzegany…
PP: – Jest nazywanym bunkrem.
AK-P: – W zeszłym roku szambiarz opróżniał szambo. Stała Szklarnia jeszcze (projekt realizowany na Gdynia Design Days – przyp. red.). Tak spojrzał i rzucił: „Dziwny dom, dziwna szklarnia”.
PP: – A szambo na dwa węże.
Przemiana mentalna postępuje ale być może pewni ludzie już się nie zmienią, będzie trzeba odczekać pokolenie, dwa.
Ale mimo wszystko w fajnych czasach żyjemy, prawda?
PP: – Dla mnie super. Żyjemy właśnie w takich widocznych zmianach. Ta ekspansja dobrych zmian siłą rzeczy się rozleje.
AK-P: – Samo to, że przychodzą dzieci do naszych dzieci ze wsi i widzą, że ściany nie muszą być pomalowane…
PP: – Pytają, kiedy będą otynkowane albo czy jakiś kolorek chociaż rzucimy?
AK-P: – A my im tłumaczymy, że nie będą, bo tak miało być. Przyjmują to do siebie.
PP: – To kwestia edukacji i czasu.
AK-P: – Dzieci dziwią się, ale przyjmują to takim, jakie jest. Pokazujemy, że tak można. Tak można. I tyle.
Polska w 25 lat się strasznie zmieniła, nasza mentalność się zmieniła. Zdrowo się odżywiamy, racjonalnie kupujemy, staramy się mądrze planować życie… W jakim kierunku to zmierza?
PP: – W kierunku normalizacji.
AK-P: – To o czym rozmawiamy – musisz sobie uświadomić – dotyczy naprawdę nikłego procenta mieszkańców Polski.
Wiem, otacza nas większość.
PP: – Osacza.
Może na wsi to jest mniejszość, ale np. w dużych miastach to jest coraz szerszy krąg.
AK-P: – My tutaj na wsi dla niektórych jesteśmy dziwakami, ale też niektórzy podziwiają to, co robimy.
Ale w stolicy nie bylibyście dziwakami…
AK-P: – Zdziwię cię. To nie jest tak, że jak mieszkasz na wsi, to możesz kupić zdrowe jedzenie. Wręcz przeciwnie. Wiedza i świadomość u rolników tutaj uprawiających ziemię jest dużo mniejsza niż u rolników miastowych, którzy się przenieśli na wieś. Gdybyśmy nie mieszkali na wsi, nie moglibyśmy zrobić takich ciekawych warsztatów , jak „Obserwatorium” dla ukraińskich studentów. Projekty, które powstały mają ścisły związek z przyrodą tego miejsca. I to ma sens.
Ale jednak świadomość w narodzie się zmienia. Popatrz na design. Gdzie byliśmy 10 lat temu, a gdzie jesteśmy dzisiaj…
PP: – Zrobiliśmy niesamowity skok w projektowaniu. Oczywiście, ale stanęliśmy w pewnym martwym punkcie artystyczno-małobiznesowym.
Dobrze to ująłeś.
PP: – I nie możemy przeskoczyć dalej, żeby to się rzeczywiście zamieniło w coś bardziej pozytywnego dla ogółu. Nie potrafimy przejść tej bariery, takiego flirtu ze sztuką, dreptania wokół tego samego.
Poszliby zdecydowanie do przodu, gdyby wiedzieli, że tego potrzebują. Tylko, że oni tego nie wiedzą i trzeba ich uświadamiać, tak samo jak tych twoich sąsiadów.
PP: – Oni zostali sami, a my się kręcimy w takim fajnym blichtrze. Konieczne są radykalne posunięcia, systemowe. Nie może być tak, że my chodzimy i mówimy: „Hej, jesteśmy projektanci”, a oni: „Hej, my jesteśmy producenci”. I te światy się w ogóle nigdy nie spotkają.
Uważam, że szansą jest ta perspektywa unijna, bo jeśli producent poczuje pieniądze na zatrudnienie projektanta, to będzie go zatrudniał, tylko dlatego, że dostanie te pieniądze. Ale z czasem zrozumie, że to był jednak dobry pomysł, bo ten projektant przyniósł mu wymierne korzyści i zatrudni go już za swoje.
PP: – Nieważne, czy przy pierwszym spotkaniu uda nam się dogadać. Ważne, żeby się w ogóle spotykać. Pewna firma meblowa na początku nie była zadowolona ze współpracy z nami, ale jak nasze projekty zaczęły się sprzedawać, to nagle się okazało, że jednak zatrudnienie nas to był dobry pomysł. I ten biznesmen sobie myśli: „Czyli ten projektant rzeczywiście miał rację. Wypracował zysk”. Jego myślenie o nas zmienił pozytywny wynik finansowy jego firmy.
Trzeba bywać, jeździć, obserwować, żeby robić to, co robicie?
PP: – Od czasu do czasu oczywiście, że tak, żeby przełamać w sobie jakąś barierę. Ale bywać tylko po to, żeby znaleźć potwierdzenie, że idziemy w dobrym kierunku, to nie.
AK-P: – Chodzi ci o jakie bywanie?
Na przykład jeżdżenie po wszystkich imprezach związanych z designem? Czy to w ogóle ma sens?
AK-P: – Trzeba się pokazywać.
PP: – Tak, wystawiać się, tak. Ale żeby czerpać z tego inspirację – to uważam, że nie. Jednak zawsze jest takie poczucie, że jak coś widzisz, to starasz się do tego ustosunkować – do jakichś nowych projektów. Oglądasz, odnosisz się do tego, co ktoś zrobił. Zawsze jak coś oglądam, to od razu mam tak, że wydaje mi się mógłbym to zrobić lepiej, albo zastanawiam się dlaczego tego nie zrobiłem.
AK-P: – Pamiętam fajny okres na studiach, kiedy na targi do Mediolanu jechała wycieczka autokarowa. W ciągu roku nikt nie śledził co się dzieje, bo nie było internetu. I powstawały oryginalne projekty! Teraz każdy może obejrzeć targi, nie wychodząc z domu…
PP: – Dla młodych startujących to jest przekichana sytuacja – ta dostępność. Jak my zaczynaliśmy, to nie mieliśmy nic, to był nasz wielki atut. Począwszy od liceum, wszystkiego musieliśmy się uczyć samemu: od stolarki po lakierowanie. Agata mówi, że czasem jestem stolarzem, czasem rzeźbiarzem, czasami nawet polakieruję samochód, wyklepię go… Tak, to jest to!
Jak się dzielicie pracą?
AK-P: – Bywa różnie bardzo. Ostatnio był taki okres, kiedy raczej zajmowałam się dziećmi, więc Paweł był głównym projektantem, ale to zawsze jest praca wynikowa. Trudno jest podzielić, co było czyje. Malafor to praca zespołowa.
A skąd w ogóle wziął się pomysł na nazwę Malafor?
AK-P: To jest skrót od słów: „Małe Laboratorium Formy”. Wpadliśmy na to w czasie studiów, a właściwie przypomnieliśmy sobie o tym po studiach, kiedy szukaliśmy nazwy. Świętej pamięci Adam Haupt był fantastycznym profesorem wzornictwa i takim autorytetem z prawdziwego zdarzenia. Zawsze wchodził do pracowni i mówił: „Ja to mam takie marzenie, żeby tu powstało takie małe laboratorium formy”. No i zapożyczyliśmy robiąc skrót.
Pomorscy na Pomorzu to też fajnie pasuje.
AK-P: Zupełny przypadek (śmiech). Nawet nie pochodzimy z Trójmiasta, tylko przyjechaliśmy tu na studia. Paweł Pomorski pochodzi ze wschodu, z Nałęczowa spod Lublina. Ja pochodzę z Warki, spod Warszawy. Spotkaliśmy się w Nałęczowie i razem pojechaliśmy na studia do Gdańska. I tak zostaliśmy. Ale ta morskość, ten regionalizm jest zauważalny w naszych pracach. Uważamy, że każdy projektant powinien jakoś zakotwiczać w miejscu, gdzie żyje i odnosić się w swojej pracy do tej lokalności.
Rozmawiał: WOJCIECH TRZCIONKA
Współpraca: ANGELIKA OGROCKA