Czy podążanie za modą i trendem nie jest dzisiaj największą architektoniczną zbrodnią? Czy wymazując stare, żeby zaprojektować nowe, nie wymazujemy przypadkiem samych siebie? – zastanawia się Kacper Gronkiewicz w trzecim odcinku felietonu, dla którego punktem wyjścia jest esej Adolfa Loosa „Ornament i zbrodnia” z 1908 roku.
Kiedy Wojciech Fangor wrócił do Polski, wróciły do niego jakby przypadkiem stare prace, które ktoś znalazł na pawlaczu dawnej pracowni artysty przy Pankiewicza. Opuszczał ją w ponurych latach 50., porzucając swoje życie w komunistycznej Polsce i siłą rzeczy swoje dotychczasowe prace oraz decydując się otworzyć nowy rozdział, zarówno w życiorysie, jak i sztuce. Porzucone obrazy wróciły do niego, kiedy on sam do nich wrócił. Patrzył na nie z dystansem z perspektywy całego życia.
Dalekie były w końcu od późniejszych pulsujących abstrakcji „astronomicznych” czy obrazów „telewizyjnych”. Żeby ten dystans podkreślić, zaczął tworzyć aluminiowe kraty i kojce, w których je zamykał. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło to na mnie na wystawie w Zamku Ujazdowskim w 2003 roku. Odsunięte od płaszczyzny płótna tworzyły jakby raster, przez który widz mógł oglądać niedojrzałe prace artysty.
Był to ciekawy zabieg, włączający je w retrospektywę i pozwalający zrozumieć drogę twórczą, a jednocześnie brał je w nawias młodzieńczego eksperymentu. Kraty równocześnie przesuwały środek ciężkości z obrazu w kierunku samego obserwatora. Pod jego spojrzeniem nieruchome obrazy ożywały za sprawą opartowskiego tricku paralaksy – przesunięcia pola widzenia, którego doświadcza poruszający się względem płaszczyzny obrazu widz.
Wymalowane na ścianach i podeście pasy przesłonięte są przestrzenną, czerwoną kratą. Dla poruszającego się wzdłuż nich widza zdają się falować, ale ruch jest jednak pozorny, a zmiana poza nami ostatecznie nie istnieje. W otwartych polach sufitu także zawisły czerwone kraty, a na samym suficie artystka Kamila Lipka wymalowała ich graficzny motyw – to trick gubiący niefotogeniczne pudła klimatyzatorów i dosłowne odniesienie do rzymskiego Mitreum w San Clemente, jednego z moich ulubionych miejsc w stolicy Włoch.
Jego przestrzeń to istna archeologia czasu. Z zewnątrz mamy niepozorny kościółek, który po odarciu z barokowych dekoracji fasady odkrywa XII-wieczne wnętrza z niebywałymi złotymi mozaikami i freskami Masolina i Masaccia. Jeśli jednak zejść niżej, widzimy, że zbudowany został na fundamentach kościoła z IV wieku, którego ściany zdobią jeszcze resztki XI-wiecznych fresków.
Na tym jednak podróż się nie kończy, bo niżej, pod posadzką świątyni zburzonej przez Normanów i Wikingów, znajduje się Mitreum – grota, w której odbywały się w starożytnym Rzymie misteria. Młodzi adepci przyjmowani byli w szeregi bractwa podczas rytuału, kiedy to zakapturzone i przebrane za kruki postaci w okrutnym rytuale przelewały krew mordowanego na tę okazję byka. Zwierzę, niewidoczne dla zebranych, podwieszano nad sufitem groty w zakratowanym otworze, przez który wpadało światło, a z otwartych tętnic na głowę młodzieńców buchała krew.
Jeszcze głębiej, na niedostępnym dziś poziomie, w ciemnościach, pod posadzką Mitreum archeolodzy odkryli ślady ocembrowania, gdyż miejsce, na którym wzniesiono świątynię, było prawdopodobnie starożytnym ujęciem wody, pamiętającym jeszcze zeszłe tysiąclecie. Schodzenie pod ziemię jest bardzo symboliczne dla procesu twórczego, a w zasadzie dla jego analizy. Interpretując wnętrza, wychodzimy od poziomu funkcji, by zejść głębiej, na poziom sensu – świadomych gestów twórcy i leżących u ich podstaw nieuświadomionych symboli i archetypów, które inspirują cały proces. Dlatego kiedy pomyślę, że w piwnicy pod Butchery jest gejowski nocny klub Glam…
W projekcie mieszkania, nad którym teraz pracuję, znajduje się ołtarz dla hashtaga. Dzięki odsłonięciu struktury przegrody powstało otwarcie między pokojami. Otwór wypełnia regał z krzyżujących się elementów konstrukcyjnych drewnianego szkieletu ściany. Można powiedzieć, że powstał ornament funkcjonalny – graficzny hashtag jest jednocześnie półką, na której właścicielka, pracująca w branży filmowej, trzyma swoją kolekcję płyt DVD. Hashtag jako apoteoza kultu wizualności – religii naszych czasów.
W latach 80. Grupa Memphis, łamiąc wszelkie zasady świata architektury, zdominowanego przez bauhausowski modernizm, także sięgnęła po ornament. Gest ten pełnił nie tylko funkcję retorycznego buntu przeciw modernistycznemu konwenansowi. W postmodernizmie obecne były bowiem odniesienia do op-artu – pełno ich w projektach Ettorego Sottsassa. W grudniu otworzyła się restauracja, którą zaprojektowałem we Wrocławiu – w monumentalnym modernistycznym domu handlowym z lat 30. Fasada budynku znana jest ze zdobiących ją rzeźb głów. Sprowokowany tym ornamentem, postanowiłem właśnie z ornamentu stworzyć narzędzie przekazu. Pierwotna nazwa restauracji to Città, czyli „miasta”. Odniesienia do włoskich metropolii znalazły tu wyraz m.in. w emblematach klubów piłkarskich, herbach miast czy książęcych godłach zdobiących stoły. Farba na nich ma z czasem niszczeć, ujawniając znajdujące się pod spodem drewno. Z kolei mocną inspiracją dla projektu posadzki była grafika projektów urbanistycznych rzymskiej dzielnicy EUR. Bo u podstaw każdej architektury leży rysunek.
Myślę np. o domu nad wodospadem. Dom, który wyszedł od silnej abstrakcyjnej grafiki przesuniętych względem siebie i szybujących nad wodną kipielą płaszczyzn, zdobią i jednocześnie tłumaczą zwiedzającym piękne rzuty kreślone przez samego Wrighta. Dekoracją architektury bywa sztuka i bywa też sama architektura.
Inny rodzaj ornamentu udało mi się przemycić w projekcie wegańskiej restauracji Manna w Warszawie. Powstał tu projekt stołów, których kształty inspirowane są formami roślinnymi. I podobnie jak niektóre organizmy roślinne, mają one zdolność łączenia się w kolonie. Stoły można zestawiać dzięki rzeźbiarskim wypustkom i nafrezowaniom, które stały się ornamentem jednocześnie zdobiącym ich krawędzie.
Z kolei przykładem ornamentu przekazującego znaczenie jest sposób obróbki elementów konstrukcyjnych w pawilonie warszawskiej restauracji Bibenda. Obecne w nazwie brzuszki liter B, będących jednocześnie inicjałami właściciela, związane są z tożsamością marki. Bibenda mieści się w kamienicy, która po wojnie została pozbawiona ornamentu historycznego, ale niedługo dzięki remontowi odzyska dekoracje elewacji. Stworzyłem tam panele dekoracyjne inspirowane rokokowymi boazeriami, które są czymś więcej niż dekoracje – tworzą konstrukcję wsporczą dla krokwi z drewna klejonego. Wykonane z grubej płyty warstwowej, dają możliwość grania rysunkiem krawędzi – ich wykończenie i sposób, w jaki je rzeźbimy, ujawniają strukturę materiału, która przypomina ciasto. Pawilon z zewnątrz pomalowano na gołębi kolor historycznej stolarki, w środku zagraliśmy bogatym, naturalnym wzorem sęków występujących w surowej płycie CLT, odnoszącym się do struktury kruchego ciasta czy krawędzi petit beurre’ów. Obramienia okien to negatyw tego ornamentu, bo często to, czego nie ma, mówi nam więcej niż to, co jest.
Modernizm odrzucał ornament jako niewynikający bezpośrednio z funkcji. Loos wierzył, że najpiękniejszym ornamentem jest po mistrzowsku wykonany detal. Ale czy wybór między jednym a drugim rozwiązaniem detalu nie jest czysto wizualny i czysto estetyczny? Dwie równie funkcjonalne możliwości połączeń materiałów dają w efekcie różny efekt estetyczny i wybór jednej z nich nie wiąże się wcale z kryterium funkcjonalności. Może być przedłużeniem idei zawartej w bryle. Podobnie ornament może wzmacniać przekaz architektury, operując w skali ludzkiej, w skali detalu. Sądzę, że jest wciąż niesłusznie niedocenianym środkiem wyrazu, którego architekci się boją. Bezinteresowna niefunkcjonalność ornamentu odnosi nas przecież do przestrzeni fantazji. Ciężko oceniać natchnienie w kategoriach pragmatycznych, a design jest przecież także sztuką.
Adolf Loos zdecydowanie odrzucał ornament, podczas gdy dziś zdajemy sobie sprawę, że kontekst, emocje i kultura odgrywają swoją rolę w designie, a to często one w ornamencie są wyrażone. Różnica polega na tym, że zamiast ornamentu komunikującego sens i unikatowość projektu mamy do czynienia z falami stylów i estetyk, które mogą mieć swoją wartość symboliczną, marketingową czy nawet funkcjonalną – ale jeśli są stosowane bezrefleksyjnie, kończą jako dekoracyjna „zbrodnia” naszych czasów.
Trend i zbrodnia
Tekst jest trzecią częścią cyklu felietonów Kacpra Gronkiewicza „Trend i zbrodnia”, które ukazują się w kolejnych wydaniach magazynu „Design Alive”.
Kacper Gronkiewicz
Architekt urodzony w Warszawie. Studiował w stolicy i Paryżu. Swoją autorską pracownię projektową prowadzi od 2007 roku. Pasję związaną z architekturą budynków przekłada na architekturę ich wnętrz, a w swoich projektach stara się zawrzeć coś, co wykracza poza czystą funkcję, nadając w ten sposób przestrzeni dodatkowe znaczenie. Uwielbia marzyć na jawie. Jeździ na nartach i wspina się w skałach. Autor dwóch z dziesięciu barów uznanych przez „Vogue” za najpiękniejsze w Polsce – Aury i Fotonu.
Oprócz projektów przestrzeni prywatnych jest autorem wnętrz tatrzańskiego pensjonatu Dom Krzeptowskich, a także klubów i restauracji (np. kultowa U Kucharzy Adama Gesslera w Hotelu Europejskim czy należąca do Daniela Pawełka Le Braci i Butchery and Wine w Warszawie). W 2020 roku nominowany został do nagrody Dezeen za najlepsze wnętrze restauracji (Le Braci) i otrzymał międzynarodową nagrodę A Design Award za projekt baru Aura. W 2023 dwa jego projekty nominowano w kategorii Excellent Architecture do nagrody German Design Awards.

