Ziemia obiecana

Gdzie siła petropieniądza mierzy się z kulturą Zachodu, gdzie pustynia przesypuje się przez najwyższe wieżowce świata, gdzie bogactwo uzależniło wielonarodową, napływową populację, a ubóstwo, choć skrywane dyskretnie, jest powszechne, gotowe spełnić każde życzenie, każdą zachciankę – tam jest świat pełen paradoksów, luksusu i słońca. Dubaj

Jesteśmy krajem dwustu narodowości. Ta prosta fraza brzmiąca jak slogan reklamowy lub pyszne wyznanie jest prawdą o jednym z najmłodszych krajów świata. Młodsze ode mnie Zjednoczone Emiraty Arabskie powstawały z pustki i na pustkowiu. Pięćdziesiąt lat temu niezależne pustynne plemiona zjednoczyły się pod wspólnym godłem i jedną flagą, by na skraju pustyni zbudować nowy Babilon, do którego ciągnąć będą karawany bankierów, oligarchów, kupców i najemników.

Azyl, raj czy konieczność?

Wydawałoby się, że beduińska tożsamość szukać będzie spokoju, chroniąc się przed niewiernymi z Zachodu pod zacienionymi, pustynnymi namiotami, lecz ona z nieznanych powodów otworzyła swe granice dla ekspatów i emigrantów, których miliony napłynęły w poszukiwaniu przygody, szansy i zbawienia.

Kiedy zachodni świat próbuje dziś rozwiązać narodowościowe rebusy i oczyścić chrześcijański gen, Zjednoczone Emiraty Arabskie ściągają do Dubaju niezliczone odmiany kultur, religii, ras i narodowości. Kiedy europejskie prawicowe rządy próbują odfiltrować „czystą” krew od zmieszanej i blokują swoje porty przed napływem emigrantów z Południa, emirowie gigantycznymi hubami lotniczymi zasysają miliony nowych obywateli z odległych zakątków świata.

Magazyn Design Alive

NR 47 WIOSNA 2024

ZAMAWIAM

NR 47 WIOSNA 2024

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

DAH NR 11 JESIEŃ 2023

Dla jednych to podróż marzeń, słońce, przepych, punkt przesiadkowy lub miejsce na shopping. Dla innych konieczność i jedyna szansa na opłacenie szkoły i leków dla ubogich członków rodzin, porzuconych na lata w ojczyźnie. To także raj dla bogatych rosyjskich uchodźców, szukających rozgrzeszenia za witrynami luksusowych sklepów i jachtów, a także azyl dla uciekinierów podatkowych i ambitnych pracoholików, szukających nowych wyzwań. Nie wszyscy przylatują tu z wyboru, nikt jednak nie jest tu z przymusu.

Każdy, kto tu przybył, próbuje zrozumieć to miejsce i wyciągnąć z niego jak najwięcej. Jedni na chwilę, inni na zawsze. Dla jednych wiza jest celem, marzeniem i ulgą, dla innych bonusem do aktu notarialnego.

Gdy pierwszy raz opuściłem strefę bezcłową i wybrałem się poza obszar lotniska, jadąc dubajską taksówką i przyglądając się skali miasta, również szukałem odpowiedzi na pytania, po co, dla kogo i za jaką cenę.

Przemo Łukasik odkrywa przed nami Dubaj

Autostrady zaplecione jak kokardy

Na początku wrażenie robią zlewające się zewsząd rzeki autostrad. Dużo bardziej obfite niż te europejskie, po każdej ze stron liczą po sześć i siedem pasów. Nie zawsze są pełne pojazdów, ale pilnie wyczekują na moment, kiedy całą swą szerokością będą dystrybuować miliony maszyn, napełniających Dubaj pracownikami mieszkającymi poza ścisłym downtown i opróżniających go z nich.

Potoki taksówek, kurierów na motocyklach z sześciennymi plecakami, najróżniejszych samochodów nietanich marek powoli, jakby ospale przesuwają się od świateł do świateł.

Jakby trzymane za cugle, nie wyrywają się żwawiej do przodu, bo ustawione w regularnych odstępach fotoradary dyskretnie czekają na kierowcę z charakterem i za ciężką nogą.

Choć gigantyczne silniki bulgoczą od nadmiaru mocy, niewiele tu rwanych, wiejskich przyspieszeń i akustycznej katorgi dla ucha, która zalewa codziennie warszawskie ulice. Nie dźwięk, nie silnik, nawet nie marka robi tu największe wrażenie, lecz numer rejestracyjny. Im niższy i bardziej indywidualny, tym droższy jest czasem od samego pojazdu.

Wiadukty autostrad, zaplecione jak świąteczne kokardy, raz górą, raz dołem owijają gigantyczne kwartały, wysadzane smukłymi, przedziwnymi budowlami. Budynki wyrywają się w górę, jakby każdy z nich, stojąc na palcach, chciał zaimponować sąsiadowi swoim rozmiarem. Przebrane w dziwaczne elewacje, strojnie próbują zawstydzić siebie nawzajem.

Nie ma tu umiaru i dobrego smaku, liczy się pierwsze wrażenie, szok i oryginalność. Obiekty z rzadka stanowią zgrane kompozycje, które wskazywałyby na zaplanowane układy, bo albo architekt, albo inwestor zamiast wprowadzić ład, chciał zaszokować i zdumieć wszystkich wokoło.

Skromność to cecha niechciana i mało popularna w tym mieście. Są oczywiście, jak wszędzie, przypadki budynków, które są niższe niż sąsiad, z fasadą mniej strojną, lecz przyciągają oko swym eleganckim wyglądem. Niestety to cecha niechciana, zbyt mało popularna, bo „mała czarna” i smoking nie sprawdzają się tu tak dobrze jak fikuśne kapelusze z Royal Ascot, z pogiętymi blaszkami i piórkami, w szokujących i intensywnych kolorach. Wszystkie wieżowce, dopięte jak broszki, dźwigają logotypy swych próżnych właścicieli, które po zapadnięciu zmroku jarzą się zewsząd, pod różnymi kątami.

U dołu tych smukłych kompozycji przestrzennych zalegają mniej strojne budowle. To budynki techniczne, parkingi lub nieduże meczety, ze strzelistymi, smukłymi minaretami.

Przemo Łukasik odkrywa przed nami Dubaj

Wieża Babel

W centrum, jak stalagmit, jak ułupany kawałek skały, sterczy najwyższy z nich wszystkich: Burj Khalifa. Prawie kilometrowy słup szkła i stali wbija się w niebo swym smukłym jak igła masztem. U dołu rozległy, statycznie próbuje utrzymać 163 najdroższe kondygnacje.

Jak każda dominanta, stoi i znaczy swym dostojeństwem szczególne miejsce. To centrum miasta, centrum Dubaju, a może bardziej – wszechświata, bo słowo „najwyższy” miało być wyzwaniem nie tylko dla lokalnych inwestorów i budowli. Jak w wieży Babel, budowanej, by dotrzeć do nieba, w Burj Khalifa rozbrzmiewa z tysiąc języków. To pomnik ambicji, kunsztu inżynierskiego i aspiracji. To w końcu nowy symbol arabskiej dominacji.

U jego podnóża sztuczne jezioro z wybijającymi w niebo fontannami gromadzi co wieczór miliony gapiów, którzy z odpalonymi smartfonami rejestrują spektakl światła, muzyki i wody.

Jak na arabskie miasto przystało, pośrodku zorganizowano najważniejszy suk. Dubai Mall jest największym teatrem próżności, przykrytym przed słońcem i klimatyzowanym.

To nie tylko sklepy, butiki, kawiarnie, parkingi i kina – wypełniają go również sztuczne lodowisko i akwarium z podwodnym zoo. Aby dostęp do niego był jak najwygodniejszy, łączą się z nim rękawy i zadaszone kładki, w pełni klimatyzowane i z ruchomymi chodnikami. Każdy, czy to z metra, hotelu bądź biurowca, czy z sąsiedniej wieży mieszkalnej, może łatwo się do niego dostać, unikając udaru i zbytecznej opalenizny.

W Dubaju wszystko powstało w biegu. Kiedy miasta Europy kształtował wielowiekowy okres przemian, nawarstwień i odbudów, kiedy styl zastępował styl, a rewolucje zamieniały w zgliszcza katedry, pałace i zamki, Dubaj bez zakłopotania chciał z marszu stać się Londynem, Paryżem czy Nowym Jorkiem. Widać to czasem w sylwecie miasta, tu Big Ben i Chrysler Building mają swe niezbyt udane kopie.

Zdumiewa jednak rozmach i roztropność jego twórców. Miasto jak dotąd nie zdradza urbanistycznych błędów lub są one subtelne. Nie ma zbyt wąskich ulic i parceli bez dojazdu czy uzbrojenia. Budowle zawsze uzupełniają tereny rekreacji i usług towarzyszących oraz pieczołowicie zaplanowana zieleń. Mało jest monofunkcyjnych kwartałów i choć jest to miasto z ulicami dla aut, nie dla ludzi, to zważywszy na klimat, można to szybko zrozumieć.

Ludzie są tu mili i uprzejmi. Nieważne, czy roznegliżowani, często w plażowym stroju, czy okryci po szyję w arabskie abaje, tubylcy i przyjezdni tolerują swe obyczaje. Choć o kontrast nie trzeba specjalnie zabiegać, nikt za nikim się nie ogląda. Szpanerstwo nie omija nikogo, żadnej narodowości, rasy i żadnego wyznania. Spod długich damskich welonów, kefiji i kendur wystają najmodniejsze kolczyki, zegarki czy limitowane snickersy. Tradycja miesza się mocno z nowoczesnością, nie wyrządzając przy tym krzywdy wielowiekowym zwyczajom. Zauważalna jest czystość i schludność, a i zapach dostarcza dużej przyjemności.

Dubaj to przestrzeń niezliczonych paradoksów i diaspor. Indyjskie, erytrejskie, pakistańskie, bengalskie, filipińskie i najnowsze… rosyjskie – czynią z tego miejsca wielokulturowy patchwork. Ulice wypełnia międzynarodowy angielski, z rzadka słychać arabski, a coraz głośniejszy wydaje się rosyjski.

W labiryncie nowoczesnej galerii handlowej z głośników rozlega się adhan – wezwanie do modlitwy. Piękny śpiew muftiego, snujący się zewsząd, nie zakłóca jednak zakupów, a przyjezdnym nie sprawia kłopotu.

Gdzieś obok skąpo ubrana turystka, z wypracowanymi na siłowni kształtami, okryta po nos w jedwabny welon, kusi swymi wdziękami młodego małżonka, który trzyma ją za rękę. Rozmach opisuje tu wiele przedsięwzięć. Nie tylko budynki, dzielnice, galerie i samochody. Wygolone, rozległe, soczyście zielone pola golfowe, sowicie nawadniane hektolitrami wody, rozlewają się obficie między miastem, pustynią i morzem, a depcze po nich eleganckie obuwie. I choć służą niewielkiej i zamożnej społeczności, wydaje się, że są wielkimi, biologicznie czynnymi terenami. Ot, taki pustynny paradoks.

Węgiel na Śląsku, ropa w Dubaju

Podobnie jak Śląsk, Emiraty zbudowało to, co geologicznie uformowała natura miliony lat temu. Każde z tych miejsc za sprawą chemicznych pierwiastków rozbudowywało się i tworzyło coraz większą społeczność. I tu, i tam z ich powodu zmienił się krajobraz, powstały wielkie majątki, ugruntowały się rodzinne manufaktury, a wokół nich pojawiła się rzesza chętnych, by choć niewielką część tego sytego środowiska móc pozyskać dla siebie. I jedno, i drugie to ziemia obiecana. Splamiona potem i krwią najemnych robotników. Białe jak śnieg dyrektorskie kołnierzyki, jak również arabskie kandory i abaje codziennie są prane i krochmalone, by śladów potu i krwi nie zauważać.

W jednym i drugim przypadku to miejsca nasycone emigrantami, ekspatami – tymczasową ludnością. Początkowo, jako siła najemna, uzupełniać miała ona tubylców, by za chwilę odwrócić społeczne proporcje i dominować. Dziesięcioprocentowa populacja potomków Beduinów, rodowitych właścicieli pustynnych wydm i oaz, jest zalewana teraz przez multikulturową, wielonarodową, napływową ludność. To swoista ojczyzna mniejszości. Otoczona zewsząd innością, usilnie próbuje panować nad swoimi włościami.

Przemo Łukasik odkrywa przed nami Dubaj

W jednym i drugim miejscu pierwotne obyczaje, historia i kultura mieszają się z napływającymi z zewnątrz smakami, kolorami i wyznaniami. Beduini, jak hanysi, dumni ze swych korzeni, dialektów i starych zwyczajów, dzielą się potencjałem miejsca, oczekując w zamian pracowitości, szacunku i zrozumienia. Uporczywie próbują chronić swoją autentyczność, kulturę i język, lecz tak jak na Śląsku, tak i w Dubaju gęstą esencję rozcieńczy z czasem wodnista ciecz globalizacji.

Czarny węgiel na Śląsku, czarna, mazista ropa pod pustynnym dywanem. Jedno i drugie miejsce zawdzięcza swój rozwój zasobom ukrytym pod geologiczną strukturą warstw ziemi.

Każdy z wydobywanych na powierzchnię pierwiastków przynosi majątek, dumę i chwałę. Spalane są już udręką, wstydem i grzechem pierworodnym ludzkości.

Wykorzystywane politycznie, stać się mogą orężem silniejszym od stali. Są powodem manipulacji, finansowych spekulacji, a przede wszystkim zanieczyszczenia środowiska. Paradoksalnie pożądamy ich i nie chcemy zarazem. Jedni z mozołem wywożą je nad ziemię, by inni mogli walczyć, aby nigdy nie wydostały się z kominów i rur wydechowych naszych pojazdów. Choć karmić potrafią sowicie, niejednej śmierci były powodem.

Ten bolesny paradoks trwać będzie aż do wyczerpania zasobów. Aż ostatni litr ropy i ostatni czarny kamień będą nam mogły dostarczyć kalorii. Co potem? Niech to pytanie wybrzmi najpełniej.

„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika

Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.

Przemo Łukasik Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły:

Warszawski sen

Warszawski sen

Warszawa | 1 kwietnia 2024

Kolejny felieton architekta Przemo Łukasika z cyklu „Bagaż podręczny”