Bangkok od pierwszego wejrzenia

To miasto odmawia bycia jedną rzeczą naraz. Bangkok nie chce być tylko stary, nowoczesny, komercyjny, lokalny, turystyczny, skromny, zachodni czy jedynie azjatycki. Każdy kadr opowiada tu historię zderzenia – przeszłości i teraźniejszości, bogactwa i przetrwania, sacrum i komercji

Koszulka oblepia całe moje ciało jak zmoczona bibuła, płynnie układa się na formie, na którą została nałożona. Pod okularami słonecznymi oczy pieką, nie z nadmiaru intensywnego słońca, lecz zalewających źrenice strumieni potu, które – niepowstrzymane przez brwi – jak wezbrana woda przez za niską tamę napływają obficie i w stałym tempie do moich oczodołów.

Trudno jest patrzeć i jeszcze trudniej skupiać wzrok na ostrzeniu w wizjerze mojego małego dalmierza. A patrzeć jest na co! Od pierwszego wejrzenia Bangkok jest tak fotogeniczny, urokliwy i tak prowokujący do tworzenia fotograficznych reportaży, że boję się, czy zabrałem odpowiednią ilość pamięci, by pomieścić te wszystkie fotowspomnienia.

Magazyn Design Alive

NR 14/2025 HOME

ZAMAWIAM

NR 14/2025 HOME

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

POCZET POLSKICH PROJEKTANTÓW

Pierwszą rzeczą, która uderza w Bangkoku, nie jest upał – choć uderza jak ściana, z całą swoją południowoazjatycką intensywnością, a wtóruje mu równie wysoka, i chyba bardziej dokuczliwa dla Europejczyka, wilgotność. Jak cios bokserski nokautują nas jednak warstwy znaczeń.

Jak plany w krajobrazie, nakładające się jeden po drugim, malowane delikatnym pędzlem wodnej akwareli, czasem są mocne i kontrastujące, czasem zlewają się, nakładają na siebie, tworząc nową odmianę koloru. Niekiedy między warstwami jest pustka – wolna przestrzeń oddzielająca jedną od drugiej, a niekiedy granice się zacierają i gromadzą w trudnej do policzenia różnorodności.

Warstw w tym miejscu jest nieskończona ilość. Piętrzą się czasem jak wyściełane wieloma kocami posłanie. Każdy z nich jest inny – inny kolor, inna grubość i inny wzór wyhaftowany.

Bangkok

Pad thai not spicy

Stojąc na rozpadającym się chodniku, robię pierwsze zdjęcie: uliczna sprzedawczyni gotująca pad thai w cieniu MahaNakhon, tego rozpikselowanego giganta ze szkła i stali, który wygląda jak wieża Jenga złapana w połowie dekonstrukcji.

Sprzedawczyni, okryta wyblakłym już parasolem, którego koloru nie zdołam opisać, nie zauważa architektonicznego cudu za sobą; jest zbyt zajęta aranżowaniem własnego arcydzieła z makaronu, tłuszczu, jajek, krewetek i płomieni. Zgrabnymi gestami, płytką aluminiową chochlą miesza, przesuwa, dodaje składników, a wszystko w wysokiej temperaturze oblewanego wysokimi językami ognia, buchającego z gazowego palnika woka. W ten sposób w tych miejskich okolicznościach, na skraju chodnika, powstaje w niespełna cztery minuty niebanalny, jak stojący za nią architektoniczny cień, pad thai.

Obok palnika w szklanym akwarium zwisają na hakach blade ciała skrzydlatego pożywienia, którego rodzaju rozpoznać nie potrafię. Z boku przyklęka pomoc kuchenna, płucząc w zalanej wodą plastikowej miednicy talerze i sztućce. Nie ma tu wody bieżącej, lecz oszczędna ilość zgromadzona w małym wiaderku pozwala umyć wielokrotnie używane już wcześniej naczynia.

Klientów jest wiele i nie wszyscy lokalni. Ja również zasiadam za wyłożonym ceratą stołem i już nie patrzę na higieniczne zabiegi, które w Europie nie pozwoliłyby rodzinnemu zakładowi żywienia zbiorowego zafunkcjonować na wąskim chodniku, a i Magda Gessler poużywałaby sobie w swoim rewolucyjnym stylu nad okolicznościami tej sanitarnej improwizacji.

Siedzę i czekam, a wątpliwości jest sporo: czy moja flora bakteryjna poradzi sobie nie tylko z lokalnych odmian bakteriami, ale i azjatyckim poziomem ostrości. Zamawiając, od razu proszę: „not spicy”, bo wiem, że nawet oszronione tajskie piwo Singha nie przyniesie ulgi, jeśli ostrość podrażni nie tylko język i podniebienie, ale przeniesie swą siłę do wnętrza europejskich trzewi.

Kęs za kęsem i już niczego nie żałuję: ani upału, ani wygód znad krawężnika, szumiących aut za uszami. Wszystko jest smaczne, estetyczne i bardzo wonne.

Tak jak na ulicach, tak i w małej plastikowej miseczce nic nie jest przypadkiem i choć to proste jedzenie uliczne, króluje w nim bogactwo smaków i subtelności. Kafir, limonka, słodycz ananasa, bazylia (nie ta europejska) przebijająca się przez ostrość czerwonego curry. Uczta smaków, kolorów i konsystencji.

W wyglądzie i w smakach próżno szukać monotonii i powtarzających się prostych skojarzeń. Jak samo miasto, tak i jego kuchnia pełna jest warstw, nakładających się smaków i historii.

Bangkok odmawia bycia jedną rzeczą naraz. On nie chce być tylko stary, nowoczesny, komercyjny, lokalny, turystyczny, skromny, zachodni czy jedynie azjatycki. Każdy kadr opowiada tu historię zderzenia – przeszłości i teraźniejszości, bogactwa i przetrwania, sacrum i komercji.

Przed nowo otwartym, lśniącym centrum handlowym One Bangkok, gdzie Gucci i Prada wabią wielkomiejską elitę, starsza kobieta układa orchidee na ofiary świątynne, sprzedaje je po 20 bahtów za sztukę.

Tu duże stoi przy małym, sacrum przy profanum, nadęte styka się ze skromnym, zadbane z pospolitym. I co najciekawsze, nikomu to nie przeszkadza. Mój aparat uchwycił obie te rzeczy w tym samym kadrze, fluorescencyjny luksus i ciche, skromne oddanie.

Bieg z antracytowym waranem

Z okna mojego hotelu na 24 piętrze park Lumpini unosi się niczym szmaragdowa wyspa na betonowym oceanie Bangkoku.

O świcie, zanim upał miasta uniesie się jak ciężki koc, zakładam moje lekkie treningówki. Zegarek wskazuje 6:45 – idealny czas dla początkującego odkrywcy najsłynniejszych terenów do biegania w Bangkoku. Jestem trochę oszołomiony zmianą czasu, ale nie mogę sobie odmówić porannego joggingu w takich okolicznościach.

Za radą znajomego pod hotelem wskakuję na tylne siedzenie skutera. To najlepszy sposób, aby dotrzeć na miejsce treningu. Choć odległość nie jest duża, to okoliczności zdecydowanie nie dla biegacza. Wysiadam przed bramą i zostawiam mojemu tajskiemu motorotaksówkarzowi 20 bahtów. Park budzi się wcześniej niż miasto. Gdy dołączam do stałego strumienia biegaczy przy bramie, zdaję sobie sprawę, że jestem spóźniony na imprezę. Stali bywalcy Lumpini są tu już od samego rana, zajmując swoje miejsca na 2,5-kilometrowym torze, który okrąża sztuczne jeziora i znajduje się pod wysokimi palmami.

Biegacze w Bangkoku poruszają się z wyćwiczoną skutecznością. Opanowali sztukę biegania w 80-procentowej wilgotności, co moje europejskie nogi wciąż kwestionują. Wpadam w krok za srebrnowłosym mężczyzną w nienagannym stroju do biegania – najwyraźniej weteranem tych ścieżek. Kiwa głową, gdy mnie mija, uniwersalne pozdrowienie biegacza, które nie wymaga tłumaczenia. Drugie okrążenie biegnę za plecami blondyna wytatuowanego od kostek po mocno wygoloną szyję.

Mamy to samo tempo, ten sam rytm nogi, w pełnym synchronie kręcimy rytmicznie kolejne okrążenia. Przez chwilę koncentruję swój wzrok na nadruku jego wyblakłej już koszulki: „Muay Thai Academy MTA”. Prawdopodobnie to jego poranny rozruch przed zajęciami w szkole, która popularna jest nie tylko wśród Tajów. To dość niestandardowy sposób zapoznawania się z tajską kulturą, tak różny od popularnych destynacji turystycznych, do któregoś resortu na Phuket.

Z pobliskiej świątyni dobiegają poranne śpiewy buddyjskich mnichów, a tuż nad jeziorem słychać delikatny szum praktyków tai-chi, poruszających się w swoich pozycjach, jakby tańczyli w zwolnionym tempie. Dalej niewielka kobieca grupa ćwiczących porusza się do tajskiej muzyki pop, a ich zsynchronizowane podskoki wybijają rytm, który napędza mnie dalej do przodu.

Każde okrążenie odkrywa nową warstwę. Poważni biegacze trzymają się zewnętrznego obwodu, podczas gdy wewnętrzne ścieżki należą do starszych klubów spacerowych, młodych par i psów ulicznych szukających porannego cienia.

Teren jest idealny – płaskie, dobrze utrzymane ścieżki ze znacznikami odległości pojawiającymi się co 100 m. Moja aplikacja do biegania pokazuje stałe tempo, a ja kręcę głową wokoło, rozproszony iglicami świątyń wystającymi ponad linię drzew i drapaczami chmur, które wydają się wyginać do wewnątrz, nad krawędziami parku.

Potykam się, omal nie upadając u stóp jednej z tancerek, kiedy widzę dorodnego warana. Takiego spotkania nie spodziewałem się w centrum tej wielkiej metropolii. Nikt poza mną nie zwraca na niego uwagi, a on sam też wydaje się całkowicie obojętny na mój widok. Kręcąc swym długim i umięśnionym ogonem, z nogi na nogę napędza swe antracytowe cielsko i znika za klombem parkowej zieleni.

Tuk-tuki i dym kadzideł

O zachodzie słońca trafiam do Wat Arun, Świątyni Świtu – Jutrzenki. Jej inkrustowane chińską porcelaną iglice były świadkami stuleci zmian wzdłuż rzeki Chao Phraya. Wspinam się na wierzchołek buddyjskiej sterczyny, przypominającej kolbę kukurydzy. I choć wędrówka nie jest specjalnie wymagająca, to już samo zejście budzi niepokój i wątpliwości. To, co strome, pod górę nie robiło wrażenia, jednak przy zejściu już nie jest tak oczywiste i banalnie łatwe. Lepiej niż frontalnie, twarzą zwróconą w przepastną pustkę, schodzić stąd tyłem. Ze wzrokiem wlepionym w każdy kęs tej świętej piramidy, schodek po schodku schodzę do jej odległego podnóża. Droga dłuży się i gdy osiągam poziomą platformę, słońce chyli się już ku horyzontowi.

Tego wieczoru mój obiektyw przyciąga młody mnich w pomarańczowych szatach sprawdzający swój smartfon, podczas gdy onieśmielona pięknem detalu i stromością schodów tej khmerskiej świątyni grupka zachodnich turystów robi sobie instagramowe selfie. Starożytność i teraźniejszość współistnieją w doskonałej logice Bangkoku.

Gdy zapada noc, przyciągają mnie neonowe, szkliste kaniony Sukhumvit. Tutaj uliczne wózki z jedzeniem, z gołymi żarówkami nawleczonymi na kable, współistnieją z restauracjami wyróżnionymi gwiazdkami Michelin. Przez wizjer obserwuję, jak elegancki Taj, w szytym na miarę garniturze, kupuje grillowane wieprzowe szaszłyki od ulicznego sprzedawcy, którego twarz oświetlają żarzące się płomienie węgla drzewnego. Wymieniają uśmiechy i kilka zdań – moment wyrównania poziomu miejskiej hierarchii. Wszystko za sprawą kultury jedzenia, która w europejskiej fast foodowej odmianie nie daje zbyt wielu szans na bezpośredni kontakt. Zamawiany zestaw na dotykowym dużym wyświetlaczu daje szansę na kontakt co najwyżej z własnym odbiciem.

Dusza Bangkoku żyje na skrzyżowaniach czasu i kultur. To miasto, które nigdy nie przestaje się zmieniać, gdzie stuletnie domy handlowe stoją naprzeciwko chromowanych i szklanych wieżowców, gdzie wypolerowane limuzyny mijają taksówki, motocykle i tuk-tuki w wiecznym korku, w gwarze, gdzie dym kadzideł ze starożytnych świątyń unosi się obok klimatyzowanych megamallów.

Noc jak wiatr

Stary Bangkok nie chce wyblaknąć. Neony czerwienią zakrwawiają wilgotne chodniki i ulice, Yaowarat Road nigdy nie jest gotowa do snu. W Chinatown w Bangkoku, gdzie architekturę mierzy się w stuleciach, gdzie unosząca się para z wózków z jedzeniem przyciąga miliony klientów, a dziś turystów ślepo błąkających się po tym azjatyckim souku, noc jest jak wiatr, trochę chłodniejsza niż popołudniowy skwar. Tej nocy i ja nie zasypiam i znów poluję na egzotyczne kadry.

Jako architekt dostrzegam to, co inni mogą przeoczyć. Oprószone kurzem i spalinami kamienice opierają się o siebie nawzajem, niczym zmęczeni tancerze, a ich betonowe kości owinięte są warstwami przeżytej historii. Pięć pięter narracyjnego chaosu – każde piętro to inna dekada, każde okno to inny sen.

Labirynty wąskich uliczek rozgałęziają się jak naczynia włosowate, a ty płyniesz w tym żywym, gęstym krwiobiegu zalewany czerwienią erytrocytów neonowej tętnicy Yaowarat. Tutaj, w wąskich żyłach, najstarsza dzielnica Bangkoku rozgrywa swój codzienny tetris przetrwania. Turyści i handlarze jak hemoglobina roznoszą tlen po tych urbanistycznych komórkach.

Metalowe okiennice poruszają się w górę i w dół w synkopowanym miejskim rytmie. Kobieta rozwiesza czerwone latarnie między klimatyzatorami, a para wodna skrapla się na szyldach reklamujących zupę z ptasich gniazd. Architektoniczny odpowiednik akupunktury: nowoczesne udogodnienia wbite w starożytne ciało.

Żywe muzeum wiary

Targ amuletów w Bangkoku to architektoniczny palimpsest ludzkich wierzeń, gdzie przestrzeń staje się żywym manuskryptem duchowego handlu. Poranne światło przebija się przez wąski labirynt plandek, rzucając kanciaste cienie na rzędy maleńkich figurek z brązu i gliny. Mój aparat porusza się niemal mimowolnie, rejestrując skomplikowany świat rynku amuletów – to wszechświat zawarty na kilku chaotycznych metrach kwadratowych w pobliżu Wat Mahathat.

Starsi sprzedawcy siedzą ze skrzyżowanymi nogami za drewnianymi stołami wypełnionymi setkami amuletów. Niektórzy, przyklejeni do elektrycznych wiatraków, chłodzą się owiewani mechanicznym powiewem. Każdy maleńki przedmiot jest wszechświatem samym w sobie: wizerunki Buddy, nie większe niż miniaturka, ochronne talizmany z wyrytymi tajemniczymi symbolami, niektóre gładkie przez dziesięciolecia dotykania pełnego czci. Zwietrzałe dłonie starszego mężczyzny układają te święte miniatury z precyzją jubilera. Każde miejsce jest przemyślane, a każdy amulet ma swoją historię.

Gęsta, organiczna sieć straganów, które oddychają wiekami pamięci kulturowej, przywodzi na myśl wspomnienia bliskowschodniego bazaru schowanego pod cieniem ażurowych, prowizorycznych zadaszeń. Drewniane stoły, zwietrzałe i pochylone pod nieprawdopodobnymi kątami, służą jako postumenty dla tysięcy amuletów, popiersi Buddy, modlitewnych wisiorów, z których każdy jest miniaturowym artefaktem rzemiosła, rzucającym wyzwanie naszemu rozumieniu skali architektonicznej.

Struktura rynku jest spontaniczna. Wąskie ścieżki przeplatają się między sprzedawcami niczym nici wrzeciona, tworząc przestrzenie międzywęzłowe, które pulsują ludzkimi interakcjami. Prowizoryczny baldachim z niedopasowanych plandek zapewnia schronienie, a jego nieregularna geometria tworzy wyraźny kontrast z precyzyjną geometrią poukładanych pod sznurek figurek.

Tutaj improwizacja jest głównym językiem architektonicznym – każde stoisko jest mikrokosmosem, odpowiadającym na ludzkie potrzeby z elegancją, której nie mogłaby osiągnąć żadna zaplanowana architektoniczna struktura. Same amulety to mikroarchitektura – drobne rzeźby kodujące złożone duchowe i historyczne narracje, z których każda jest świadectwem ludzkiego impulsu do tworzenia znaczenia poprzez formę. Przekształcają one ten rynek ze zwykłej przestrzeni handlowej w żywe muzeum wiary, w którym każdy metr kwadratowy opowiada historię kulturowej odporności i duchowej ciągłości z przeszłością.

Rynek jest swoistym atakiem sensorycznym. Stęchły zapach starego papieru i metalu, szmer negocjacji, przebijające się przez niebieskie plandeki zadaszenia cienie, sporadyczne wybuchy śmiechu. Kupujący poruszają się jak pielgrzymi, z lupami w dłoniach badają najdrobniejsze szczegóły. Nabywcy, często posiadający już wiele amuletów, wertują precyzyjnie magazyny i klasery poświęcone amuletom i za pomocą osobistych lup, niczym w laboratorium analitycznym pod mikroskopem, oglądają gliniane figurki pozamykane w plastikowych kuferkach. Niektóre osiągają astronomiczne ceny, choć dla turystycznego oka wszystkie wyglądają podobnie.

To świetne miejsce, aby po prostu szwendać się i obserwować mężczyzn (rzadko są tu kobiety) zwisających nad stołami pełnymi magicznych talizmanów, patrzących przez szkła powiększające na maleńkie amulety, by odszukać ukryte znaczenia i ukrytą wartość. To nie są zwykłe pamiątki, to fragmenty zbiorowej pamięci, przenośne kawałki duchowości, które ludzie noszą jako ochronę, jako połączenie, jako nadzieję.

Laboratorium przetrwania i cyrkularności

Kontrasty w mieście wydają się najbardziej surowe w Khlong Toei, gdzie prowizoryczne domy, ulepione z „niebudowlanej” materii, przylegają do ogrodzenia nowego, lśniącego osiedla mieszkaniowego. Dzieci bawią się w wąskich alejkach lub taplają się w mętnym i pełnym plastiku kanale, podczas gdy tuż za nimi nieskromny billboard reklamuje penthouse’y warte wiele milionów bahtów. To uderzające, jak Bangkok operuje oczywistymi metaforami – niełatwo im się oprzeć.

Architektura Khlong Toei przeczy wszelkim konwencjonalnym definicjom przestrzeni zabudowanej. Tutaj, w jednym z najgęstszych i najtrudniejszych miejskich krajobrazów Bangkoku, odkryć można związek teorii cyrkularności, tak pożądanej w zachodnim, przebodźcowanym konsumpcjonizmem świecie, z prymitywną potrzebą przetrwania. Spacerując po tych wąskich korytarzach, zaniepokojony mało turystycznymi okolicznościami, jestem świadkiem żywego laboratorium „cyrkularnego” projektu zrodzonego nie z teorii akademickiej, lecz z surowej, ludzkiej potrzeby.

Ściany są tu symfonią adaptacji – blacha falista odzyskana z kontenerów transportowych, drewniane deski wyciągnięte z opuszczonych doków, plastikowe arkusze zebrane z odpadów przemysłowych. Każda struktura jest palimpsestem miejskiego przetrwania, w którym każdy materiał niesie ze sobą wiele historii. Dom może mieć tu ścianę częściowo zbudowaną z wyrzuconego billboardu reklamowego, którego przekaz komercyjny jest teraz nieistotny w obliczu pilnej poezji schronienia.

Paradoksy są tu surowe i natychmiastowe. Wewnątrz tych pozornie prymitywnych mieszkań najnowocześniejszy smartfon ładuje się obok ręcznie robionej kuchenki. Telewizor z płaskim ekranem znajduje się na szczycie stołu zbudowanego z odzyskanego drewna, a jego gładka powierzchnia stanowi kontrapunkt dla szorstkich ścian. Nie jest to estetyzacja ubóstwa, ale uosobienie pragmatyzmu – radykalna forma recyklingu, która wyprzedza zachodni dyskurs architektoniczny o pokolenia.

Architektura antropocenu nie stanowi tu modnej koncepcji, teorii czy prowokacji, lecz jest po prostu kwestią przetrwania. Każdy materiał jest oceniany pod kątem jego potencjalnego ponownego wykorzystania. Każdy odpad, śmieć i obiekt może stać się nowym budulcem. Wyrzucona paleta przemysłowa staje się podłogą, rozbity kontener transportowy przekształca się w element konstrukcyjny domu lub tego, co ma go zastąpić. Mieszkańcy, bez architektonicznego wykształcenia, uprawnień i teoretycznych wykładów, są mistrzami innowacji przestrzennych, tworząc domy, które są zarówno funkcjonalne, jak i zaskakująco piękne w swojej surowej autentyczności.

Spontaniczna architektura bez architektów

Kontekst środowiskowy jest brutalny. Bliskość portu w Bangkoku oznacza ciągłe narażenie na zanieczyszczenia przemysłowe, rosnący poziom wody i ekstremalne zagęszczenie ubogiej społeczności. Struktury te są jednak świadectwem ludzkiej odporności. Reprezentują one najbardziej fundamentalną definicję architektury, rozumianej nie jako obiekt estetyczny, ale miejsce ochrony, godności i ludzkiej wytrwałości. To architektura bez architektów, design bez projektantów – spontaniczny miejski ekosystem, w którym konieczność rodzi najgłębszą formę kreatywności.

Dla mnie to wielka nauka przez obserwację. Obrazy chłonę i choć mam ze sobą aparat, to ze szczerego szacunku dla ludzkiej godności obrazy rejestruję jedynie w osobistej pamięci. Przez skojarzenia i analogię widzę w tych formach nawiązanie do miejskich ogrodów działkowych, tak często niedocenianych przez europejską architektoniczną społeczność akademicką.

Działkowa architektoniczna opowieść odmienia pierwiastki różnych stylów, fascynacje hellenistycznymi archetypami, klasyką wiejskiej chaty lub dworku czy poprzemysłową awangardę budowaną z przywleczonych z kopalni pasów transmisyjnych owijających ściany i dach altanek działkowych. Bez architektów, urzędników, miejskich planów i warunków technicznych powstaje struktura ponadsezonowej architektury i urbanistyki.

Tutaj, podobnie jak w azjatyckich slumsach czy brazylijskich fawelach, odkryć można szczerą podpowiedź, jak zużywać to, co już wyprodukowano, jak odzyskać to, co uważamy za zużyte i niepotrzebne, jak odciążać naszą planetę z konsumpcyjnych odpadów zachodniej kultury. Wyobraźnia, ale i rzeczywiste potrzeby, brak nadprodukcji administracyjnoprawnej najlepiej wpływają na kreatywność i pozwalają złapać oddech planecie.

Ostatniego wieczoru fotografuję zachód słońca z baru na dachu. Poniżej miasto rozciąga się w nieskończoność, gobelin starych dachówek i nowoczesnej stali, małych uliczek i szerokich autostrad, złotych świątyń i szarego betonu, nowoczesnego kondominium. Za pomocą mojego obiektywu ledwo jestem w stanie oddać tę wielowarstwową strukturę. Miejsce, gdzie każdy kontrast ma sens, gdzie chaos i porządek tańczą swój odwieczny taniec na ulicach, które nigdy nie śpią. Bangkok nie prosi o rozwiązanie swoich sprzeczności. Po prostu prosi o to, by być ich świadkiem, by odnaleźć to specyficzne piękno w pięknym bałaganie.

„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika

Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.

Przemo Łukasik

Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektonicznąMedusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły:

Kto się boi śmieci

Kto się boi śmieci

Warszawa | 3 listopada 2024

Felieton Przemo Łukasika o tym, jak mógł wyglądać pawilon polski na EXPO 2025

Estetyka codzienności

Estetyka codzienności

Warszawa | 19 sierpnia 2024

Zaglądamy do prywatnych domów i mieszkań polskich projektantów wnętrz

Szeptem o Madrycie

Szeptem o Madrycie

Madryt | 1 sierpnia 2024

Architekt Przemo Łukasik tym razem opisuje i fotografuje stolicę Hiszpanii!

Ocalić Szyb Krystyna

Ocalić Szyb Krystyna

Bytom | 16 czerwca 2024

Ikona śląskiej architektury przemysłowej ma szansę na rewitalizację