Wielki krojczy

– Moda jest opowieścią, a szycie garnituru to nieustanny proces poprawiania – mawia Tomasz Ossoliński, jeden z najsłynniejszych polskich projektantów, który ub. roku świętował 30-lecie pracy artystycznej.

Tomasz Ossoliński urodził się w czasach, gdy w niemal każdym domu stała maszyna do szycia z napędem nożnym – Łucznik lub Singer. Mamy i babcie, borykając się z pustymi wieszakami w sklepach czy szarymi, nudnymi ubraniami, reperowały na nich lub szyły coś ładnego. I to taka maszyna miała wpłynąć na całe jego życie. Co, gdyby jej nie było? Ale była.

Dziś, po 30 latach od swojego pierwszego pokazu, uznawany jest za jednego z najlepszych polskich projektantów, ale sam o sobie mówi: krojczy, rzemieślnik, krawiec.

Na co dzień chodzi w dżinsach i czarnym T-shircie. Ot, chłopak z sąsiedztwa, z włosami do ramion i szczerym uśmiechem. Tymczasem to on ubierał Olgę Tokarczuk na bankiet towarzyszący wręczeniu pisarce Nagrody Nobla czy Pawła Pawlikowskiego, gdy na gali oscarowej w 2015 roku odbierał statuetkę za film „Ida”.

I to on szyje stroje dla największych gwiazd, nie tylko polskich.

Tomasz Ossoliński i 12 sylwetek gorsetów

Urodził się i mieszkał przez wiele lat w centrum Katowic. – Wychowywała mnie babcia, ona też nauczyła mnie szyć. Pokazała mi tę wielką przedwojenną zabawkę marki Łucznik, a ja wybrałem ją zamiast samochodzików czy klocków. Co ważne, babcia nie była krawcową, ale kobietą jak wówczas wiele innych, które domowymi sposobami ratowały zawartość szaf swoich własnych i najbliższych. To były przecież lata 70. i 80. A już w wieku ośmiu lat uszyłem swoje pierwsze ubranie – spodnie, dokładnie krótkie spodenki. Szokowałem nimi mieszkańców wsi, do której jeździłem w odwiedziny do ciotki.

Tomasz był wielkim szczęściarzem. Nie błąkał się jako młodzian po świecie w poszukiwaniu celu. Znał go od początku. Czy dziwi zatem, że swój pierwszy pokaz zorganizował w wieku 16 lat? Nie, ale już fakt, że było to 12 sylwetek gorsetów, może zaskakiwać.

– Uczyłem się wtedy w technikum odzieżowym i dowiedziałem się, że ma nas odwiedzić ktoś wielki, sam Jerzy Antkowiak, który wówczas był jeszcze szefem Mody Polskiej. Budżet miałem, mówiąc wprost, żaden, więc zdecydowałem się na gorsety, bo nie trzeba było do nich wiele materiału, za to wiele precyzji, zaangażowania i kunsztu – opowiada Tomasz Ossoliński.

Co ciekawe, w tym roku gorsety „wróciły” do niego za sprawą projektu filmowego „1670” – serialu kostiumowego Netflixa, będącego satyrą na polską szlachtę i pańszczyznę, do którego zaprosiła go główna kostiumografka Katarzyna Lewińska. Uszył suknie na gorsecie oraz całą garderobę dla jednej z głównych bohaterek, granej przez Katarzynę Herman.

– Ubawiło mnie, że jak bumerang wraca do mnie ten nietypowy temat, ale dzięki temu, że znałem zasady ich szycia, było mi łatwiej. Doceniłem też fakt, że kostiumy miały być szyte i wyglądać jak z epoki. Pyszna przygoda pozwalająca na podróż w czasie.

Takiej rozmowy się nie odmawia

Ucząc się w technikum odzieżowym, tworzył swoje pierwsze projekty, pracował w audycji radiowej i zaczęły o nim pisać lokalne media. Po maturze podjął pracę w nieistniejącej już dzisiaj śląskiej firmie Polkon, szyjącej doskonałej jakości płaszcze damskie. Stawał się rozpoznawalny. I wtedy zadzwonił telefon. 

– Pamiętam do dziś, że aparat był czerwony i miał czarne guziki. Stał w pracowni krawieckiej tam, gdzie parzyło się kawę. Odbieram i słyszę, że prezes Zakładów Odzieżowych „Bytom” zaprasza mnie na rozmowę o pracę, a takiej rozmowy się nie odmawia. Nawet jeśli nie ma się pojęcia, jak uszyć garnitur. Po prostu się w to idzie. I tak w wieku 20 lat zostałem głównym projektantem, choć wtedy nazywano nas plastykami. Miałem zastąpić Marię Węgiel, która stworzyła potęgę tej firmy. W sumie brzmi to jak scenariusz bajki, prawda?

Stanął na czele wielkiego zespołu – w samej wzorcowni pracowało 100 osób i było pięć fabryk. Krawcy najpierw go sprawdzali, co umie, ale trwało to chwilę. Wybronił się, a pod opiekę wzięła go Ula Leleń z działu przygotowania produkcji. – Pociągnęła mnie na bok i powiedziała: „Ja się tobą zaopiekuję, ale musisz mnie słuchać, bo inaczej cię tu zjedzą” – wspomina po latach Tomasz Ossoliński.

Pierwsza jego kolekcja dla Bytomia ujrzała światło dzienne we wrześniu 1997 roku. Liczyła 300 wzorów, a prace nad nią trwały cztery miesiące.

Premiera odbyła się na początku września na Międzynarodowych Targach Poznańskich, wówczas bardzo liczącej się imprezie. Tomasz pracował w zakładach, z małą przerwą, około ośmiu lat, jednak garnitury – nie tylko męskie – pozostały już jego domeną i znakiem rozpoznawczym. I przez kolejne 30 lat traktował ich szycie jako wyzwanie, bo zmieniały się nieustannie. Wraz ze stylem życia, potrzebami, sposobami szycia, materiałami i fizjonomią.

– Tego mnie nauczyli w Bytomiu, że pomimo iż te garnitury wydają się takie same, to one co sezon są o parę milimetrów korygowane. Dziś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że przepuściłem przez swoje ręce tysiące marynarek i tysiące ludzi w nie ubierałem. I za każdym razem coś innego wyłapuję, inne proporcje, detal, fale w modzie. Na przykład trzy lata temu rynek zawojowała marynarka oversize, a dzisiaj to już zaczyna się zmieniać. Trzeba być bardzo wyczulonym, obserwować. Bo nie jest tak, że jak raz się tę marynarkę zaprojektuje, ona zostaje z nami na zawsze. Szycie garnituru to nieustanny proces poprawiania – zauważa Tomasz Ossoliński.

Do Warszawy z maszyną pod pachą

Do stolicy przeprowadzał się stopniowo, by ostatecznie zamieszkać w niej na początku XXI wieku. Przyjechał tu z podarowaną mu przez przyjaciółkę maszyną do szycia pod pachą, która nadal stoi w jego atelier i Tomasz wciąż do niej od czasu do czasu siada.

Zaczynał tak jak wszyscy projektanci z jego rocznika. Pracownię miał w miejscu, w którym mieszkał, i tam przyjmował klientów. Pierwszy butik otworzył w hotelu Bristol. Potem były dwa adresy na Mokotowskiej, a blisko pięć lat temu otworzył atelier w słynnej Kamienicy pod Gigantami w Alejach Ujazdowskich 24.

– Wcześniej w tym lokalu znajdowało się spa, więc musiał zostać przeprowadzony gruntowny remont. Za projekt wnętrza odpowiadał Szymon Bobrowicz z Architektura KL 24. Inspirowane jest ono twórczością Pieta Mondriana i jego podziałami geometrycznymi, a sentymentalnym akcentem pozostaje ta już stareńka, ale wciąż dzielnie pracująca maszyna do szycia, a także żyrandol z butiku w Bristolu. Migrują ze mną wszędzie tam, gdzie mnie niesie.

Zaczął tworzyć kolejne kolekcje, wprowadził szycie garniturów damskich, poszerzał pola eksploracji modowej, a przy tym organizował pokazy, które z czasem stały się poruszającymi zmysły spektaklami. Był ich pionierem w Polsce.

– Szybko zacząłem myśleć o kolekcjach jako opowieściach. Rozumieć, że ubrania są częścią szerszego kontekstu, kultury. Że wiele je łączy ze sztuką, muzyką, wszelką działalnością artystyczną. I już od samego początku, tworząc nową kolekcję, myślę o tym, jak o niej opowiem. Jako młody chłopak wziąłem udział w konkursie „Kostium czy uniform”, organizowanym przez magazyn „Moda Top”. Poznałem tam ludzi z satyrycznego programu Lalamido, szalonej grupy z Trójmiasta, która tworzyła również imprezy o nazwie „Moda, znaki, rock and roll”. To ich reżyserki i pomysłodawczynie uświadomiły mi, że moda jest opowieścią, że ubranie może być kostiumem i punktem wyjścia do opowiedzenia czegoś, co dzieje się wokół nas – opowiada Tomasz Ossoliński.

Ukoronowaniem tego myślenia o ubieraniu jako spektaklu był tegoroczny, jubileuszowy pokaz kolekcji Tomasza Ossolińskiego, zorganizowany z okazji 30-lecia jego pracy. Wrócił z nim do swojego domu, wybierając na scenę katowicki Spodek. Do nut „Boléra” Ravela, zagranego przez Narodową Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia pod batutą Adama Sztaby, stworzył oniryczne widowisko światła i materii, będące ukłonem w stronę powtarzalności.

Na stronie atelier Ossolińskiego czytamy: „Jest w «Bolérze» coś, co daje się przełożyć na ideę kolekcji. To z jednej strony powtarzalność, a z drugiej ewolucja. Powtarzalność dodaje spójności, ewolucja pcha dzieło do przodu i sprawia, że rytm nie nuży”.

Magazyn Design Alive

NR 47 WIOSNA 2024

ZAMAWIAM

NR 47 WIOSNA 2024

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

DAH NR 11 JESIEŃ 2023

Tyle dróg się otwiera

O coraz bardziej popularnego projektanta upomniał się świat filmu i teatru. Nie tylko gwiazdy polskiej sceny i ludzie kultury zaczęli zamawiać u niego stroje, bo propozycje współpracy coraz częściej zaczął otrzymywać od kostiumografów, a dokładnie – kostiumografek. Bo – jak twierdzi – w Polsce kostiumografem jest kobieta. I to dzielna, silna, pracowita oraz niezwykle kreatywna. Tych projektów było wiele. 

W naszej rozmowie z sentymentem wspominał pracę z Magdaleną Cielecką i Mają Ostaszewską przy spektaklu Och-Teatru „Upadłe Anioły”, kiedy to musiał sprawić, by cudowne stroje epoki „Wielkiego Gatsby’ego” wydały się aktorkom piękne, wygodne i by dobrze się czuły w dawnych proporcjach tych strojów. Czy też ostatnio, gdy mógł sam sobie udowodnić, że miał rację.

– Zawsze w żartach powtarzałem, że wystarczy dać mi nożyczki, maszynę, wysłać na pustynię, a i tak zawsze coś uszyję. I ostatnio mogłem się z tym skonfrontować. Kilka tygodni temu znowu zadzwoniła kostiumografka Kasia Lewińska i mówi: „Tomek, lecisz do mnie na wyspę Elba, bo trzeba ubrać główną bohaterkę do roli”. A dodam, choć nie mogę zdradzić szczegółów, że jest to jedna z topowych francuskich aktorek. Wziąłem więc nożyczki, cienkie długie igły – bo takie lubię – oraz starą deseczkę do prasowania, której nie da się już kupić. Ona mi tam uratowała robotę.

I faktycznie siedziałem na tej wyspie, szyłem kostiumy, nawet sweter na drutach zrobiłem dla tej aktorki. Jak widać, mam piękny zawód, który można wykonywać wszędzie.

Kolejnym, zupełnie innym i świeżym wyzwaniem okazała się współpraca z marką YES. Tę opowieść trzeba by było jednak zacząć od logo Atelier Ossoliński. Mierzyło się z nim wielu twórców, bo jak wpisać takie nazwisko w prostą graficzną formę? Udało się to dopiero w 2019 roku Thomasowi Le Provostowi i Olivii Wunsche. – Muszę przyznać, że kiedy je zobaczyłem, upiłem się ze szczęścia. Od razu poczułem, co z tym logo mogę zrobić. I już wtedy zrodziła się we mnie myśl o biżuterii.

Kiedy więc zgłosiła się do niego marka YES z propozycją współpracy, wszedł w to z radością, tym bardziej że od razu między nim a projektantkami z Poznania wytworzyła się chemia. W ten sposób jego logo wpisało się w charakter nowej kolekcji, której twarzą została zjawiskowa Małgosia Bela.

Jeszcze innym wyzwaniem, jakiego się podjął jako producent, jest dokument o Jerzym Antkowiaku i Modzie Polskiej w reżyserii Anny Więckowskiej. Postać Antkowiaka znacznie wpłynęła na jego podejście do zawodu. Ma to być opowieść o artyście w kontekście wystawy, której Tomasz był kuratorem i producentem w Muzeum Włókiennictwa w Łodzi w 2018 roku.

Tomasz Ossoliński przyznaje, że dużo pracuje, chociaż teraz ciut krócej, bo poprzednie lata były rekordowe – po 12–14 godzin dziennie. Relaksuje się, robiąc na drutach swetry, które zanim się obejrzy, już ktoś bierze, kupuje, porywa. Dużo też spaceruje. Przygląda się ludziom, jak chodzą, co mają na sobie, i – jak mówi – szkoli oko. Być może gdzieś go spotkacie, tylko czy w tym mężczyźnie w dżinsach i czarnej koszulce rozpoznacie wielkiego krojczego?

Tomasz Ossoliński

Urodził się w 1977 roku w Katowicach. Ukończył technikum odzieżowe. Od 1997 roku przez kolejnych osiem lat pracował w Zakładach Odzieżowych Bytom, jednocześnie rozwijając swoją autorską markę. Na stałe przeprowadził się do Warszawy 20 lat temu. Jego atelier znajduje się obecnie w Alejach Ujazdowskich, w słynnej Kamienicy pod Gigantami. Organizuje pokazy – spektakle, które gromadzą artystów i wpływowych ludzi kultury, sztuki i biznesu. Jego domeną pozostają męskie garnitury, ale szyje też garnitury damskie, płaszcze i sukienki. Współpracuje również z kostiumografami. Jego projekty można teraz podziwiać podczas spektaklu „My Way” Krystyny Jandy.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły: