Oto mój Heimat. Przemo Łukasik zabiera nas do rodzinnego Bytomia

Zdarzył się czas, kiedy opustoszały ulice i place naszych miast. Na placach, za straganami nie było nikogo. Jak martwa natura, miejskie meble ustawiały się do portretów. Portretowałem jednak. Obserwowałem miejską substancję: beton, stal, cegłę i asfalt, bo twarzy ludzkiej w niej nie było, a perspektywa pustej ulicy, bez skali człowieka, nie dała się zwymiarować

To był czas, kiedy zostawiłem na dłużej nierozpakowany bagaż podręczny. Myślałem, że już nigdy po niego nie sięgnę, nie załaduję kolejnych klisz do ukochanego aparatu i nie przebiegnę przez nowe ulice, nieznanego mi miasta. Zamknęły się nie tylko drzwi restauracji, hoteli, lotnisk, ale w ogóle te najważniejsze – drzwi życia. Wielu z nas pożegnało najbliższych, ukochanych. Pozamykały się możliwości, perspektywy, ale zamknęła się i głowa. Zamknięte kawiarnie, teatry, kina i szpitale złamały na chwilę ludzką pychę i wiarę w przewodnią rolę ludzkiego gatunku. Światowa pandemia zmieniła wolność w lockdown, otwartość w nieufność, pracę w dom, a kontakt osobisty w dystans społeczny.

Na ulice zaczęły wychodzić zwierzęta. Zdezorientowane i zaskoczone, zaczęły powoli użytkować urbanistyczne, ludzkie dziedzictwo, przesuwając na nowo swoje terytorium w obszary wcześniej im odebrane. Gatunek ludzki reprezentowali jedynie kolorowi kolarze na mało sportowych rowerach i z mało aerodynamicznymi plecakami. Peletony kurierów w firmowych kurtkach kursowały po naszych ulicach, oznakowane „pysznymi” logotypami, po raz pierwszy nie musiały zwracać uwagi na rozjeżdżające je wcześniej egoistyczne samochody.

Bytom Przemo Łukasika

Zmienić punkt widzenia

Internet stał się jedyną przestrzenią publiczną. Okno komputera było jedynym oknem na świat, często agorą frustracji, czasem platformą komunikacyjną. Wpatrzeni w kamery prowadziliśmy życie na pozór niewiele różniące się od wcześniejszego. Nie lgnęliśmy już do siebie, a samotność, choć bardzo nieznośna, pomagała czasem zebrać myśli i nową energię. Wystawaliśmy na balkonach, motywując się nawzajem, a zaległe i zaplanowane przed pandemią maratony przebiegaliśmy na własnych posesjach.

Wytrąceni ze statycznej równowagi zaczęliśmy jednak dynamicznie szukać jej na nowo. Strach, paraliż i osobista strata mocno nas doświadczyły i poturbowały, ale pozwoliły też na nowo otworzyć oczy. Dla jednych covid był medialną fikcją, dla innych rzeczywistym doświadczeniem. Pulsoksymetr, izolacja, nadzieja szczepionki, płytki oddech, samotne odchodzenie bez pożegnania i samotne przeżywanie straty – covidowy rollercoaster. Trwało chwilę, zanim z dezorientacji, lęku i bezradności zaczęliśmy trzeźwieć i wyciągać wnioski.

Powoli zaczęliśmy podróżować. Krótkie wypady, nieważne, gdzie, byle dalej niż na balkon i do ogrodzenia posesji. To nic, że mało egzotyczne, ale liczyło się, żeby wyjść, opuścić na chwilę zamkniętą, izolacyjną przestrzeń. Nie bez obaw, w przyłbicach, rękawiczkach i z pojemnikami na płyn dezynfekujący wysuwaliśmy głowy zza zamkniętych drzwi. Wyjąłem zatem swój dalmierz i podczas samotnych spacerów zacząłem przyglądać się okolicy i niby znanym mi od dawna kątom. „Najciemniej pod latarnią” – zawsze ujmowała mnie ogólność tej frazy, która jak żadna inna komentuje najlepiej ludzką wadę wrodzoną: krótkowzroczność. Tak stare hasło, a jakże świeże i zawsze na czasie.

Magazyn Design Alive

NR 47 WIOSNA 2024

ZAMAWIAM

NR 47 WIOSNA 2024

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

DAH NR 11 JESIEŃ 2023

Więcej niż czołowe ujęcia

Wyszedłem za róg, który zawsze w pośpiechu mijałem. Zamiast skręcić w prawo, poszedłem w lewo, zamiast schodzić z góry, zacząłem się na nią wdrapywać. Nie trzeba było długo czekać, aby dostrzec to, co zawsze było, a czego nigdy nie zauważałem. Jak zawsze wystarczy tylko zmienić punkt widzenia, zejść z wydeptanej ścieżki, a stara, ugruntowana perspektywa i utrwalony kadr zaczynają wyglądać inaczej.

To samo miejsce, a jakby nowy, dziewiczy, dopiero co odkryty teren.

Starą, standardową trasę zmieniłem na nową. Szwendając się bez celu po mieście, przechodziłem przez miejsca schowane na co dzień za fasadami budynków, które uporczywie mijałem jedynie od frontu. Po raz pierwszy szukałem ulic, którymi nie chodziłem, tylko które mijałem, spiesząc się lub idąc w konkretnym celu. Zacząłem obracać głowę, aby zobaczyć coś więcej niż jedynie czołowe ujęcia. Wróciłem w bramy, którymi już od dawna nie musiałem przechodzić, pędząc codziennie i ślepo do pracy, do domu. Czasem były to nowe miejsca, czasem ścieżki moich dziecięcych powrotów ze szkoły, które nie zawsze zgodnie z prośbą mamy prowadziły prosto i szybko do domu. Miasto, które powstało, by dać człowiekowi przestrzeń i funkcjonalność, było dziś samotne, puste i bezradnie oczekiwało na swoich użytkowników.

Bytom Przemo Łukasika

Śląskie DNA

41–902 to kod, który – utrwalony w pamięci jak pierwszy zapamiętany telefon – jest ze mną od dawna i na całe życie. Choć abstrakcyjny dla innych, dla mnie jest ważny jak moja data urodzenia, mój NIP lub PESEL. W Bytomiu wychowuję się od dziecka lub – jak mówi się na Śląsku – od bajtla. To mój osobisty terroir, Heimat, to całe moje dzieciństwo, młodość i dorastanie. Mieszkam tu i tutaj wracam, kiedy los zabierze mnie na chwilę w inne miejsce na świecie. Przemysłowa ulica, na której się wychowałem, przemysłowy budynek, który ujarzmiłem i nazwałem domem, przemysłowa historia tego miasta już na zawsze zmieniły moje DNA.

Ulica, jakich wiele na Śląsku. Przed moim blokiem hasiok, a przed nim klopsztanga. Standardowy śląski duet. Zestaw higieniczny dla wielu, a dla naszego pokolenia coś więcej: plac zabaw i miejsce spotkań. Społeczny przystanek, śląska agora. Cztery zespawane stalowe rury tylko czasem służyły do wytrzepania piasku z rodowego dywanu, a na co dzień inspirowały i pobudzały dziecięcą wyobraźnię. Na moim bytomskim podwórku klopsztanga była socjalnym obiektem, wokół którego toczyło się towarzyskie życie nowego pokolenia.

Bytomski patchwork

Eksploatowany bezmyślnie Bytom od początku kopał pod sobą katakumby. Kiedy w ciemnościach podziemnych korytarzy żarzyły się lampki czołowe górników, na powierzchni życie toczyło się rytmem średniej wielkości miasta. Powstał on z zaplanowaną od początku misją eksploatacji rabunkowej i wypełnioną już metryką śmierci. Nie chciał jednak żyć tylko przyszłością zaplanowanej agonii, dlatego poza szybami kopalń stawiał wspaniałe gmachy szkół, oper, teatrów, kin i kamienic. Na przekór losowi jego architektura nie jest tymczasowa, lecz przeciwnie – jest zaprojektowana i zbudowana z solidnej substancji, majestatyczna, dostojna i trwała. Przyprószona kurzem, często również niedoceniana przez samych mieszkańców, jest bogata w style i niezliczone detale. Od secesyjnych kompozycji fasad mieszczańskich kamienic, udekorowanych niezliczonymi rzeźbiarskimi ornamentami, po oszczędne w detal modernistyczne gmachy, wykończone bielą ceramicznych płytek elewacyjnych.

Bytom to nie tylko przestrzeń industrialna. Zmęczony swoim genius loci, oferuje swoim mieszkańcom przemyślane przestrzenie publiczne: place, parki i skwery. W dobrych proporcjach architekturę dopełnia zieleń. Ta zaplanowana i nasadzona, ale i ta przypadkowa, wylewająca się na poprzemysłowe nieużytki i hałdy. Choć dzisiaj nie wszystkie pierzeje są kompletne, to mimo że wyszczerbione, nadal tworzą świetną substancję miejską. Tam gdzie upadła jedna kamienica, druga, sąsiednia, zyskała nową wyprawę architektoniczną. Na jej szczycie odsłoniły się bezwstydnie prywatne fragmenty niegdysiejszych pokoi, kuchni czy komórek. Niezliczone kompozycje kolorowych tapet z odciśniętymi, wyblakłymi śladami po rodzinnych obrazach, setki wzorów wałków malarskich, ostukane do cegły fragmenty ścian to swoisty bytomski patchwork. Obnażona intymność prywatnych przestrzeni, upubliczniona dziś za sprawą katastrofy budowlanej sąsiada, niczym abstrakcyjny billboard zamyka niejedną perspektywę miasta.

Bytom – z pozoru twardy, surowy i przemysłowo pragmatyczny – bywa subtelny i delikatny. Jego przestrzeń wypełniają nie tylko ceglane kominy, wieże wyciągowe czy kratowe szyby kopalniane. Panoramę miasta tworzą unikatowe budowle, jak elektrociepłownia Szombierki i szyb Krystyna. Ich monumentalne gmachy konkurują z wieżami kościołów, tworząc opowieść o bytomskim sacrum i profanum.

Bytom Przemo Łukasika

Potrawa z charakterem

Miasto nie jest już tylko przestrzenią dla górników i ich rodzin. Coraz częściej wybierają je ludzie wolnych zawodów. Część poprzemysłowej substancji wypełniają życiem, nadają jej nowe funkcje, przywracając witalność starym murom. Architektura przemysłowa dobrze znosiła zmiany technologiczne i dobrze dostosowywała się do nowych okoliczności, dlatego dzisiaj równie łatwo przyjmuje nowych użytkowników. Szczególnie spodoba się tym, którzy cenią sobie szczerość, szanują autentyczność i nie są zwolennikami nadmiernego retuszowania niedoskonałości. Podobnie jak Brooklyn, Kreuzberg czy Williamsborg, Bytom oferuje nie tylko inspirującą przestrzeń, ale i rozsądną cenę za metr kwadratowy. To ważne dla początkujących tancerzy, fotografów, grafików, architektów czy krawców.

To miasto jest jak potrawa z Bliskiego Wschodu, w której nie sposób rozpoznać wszystkich przypraw i składników, a która zachwyca swoim balansem, konsystencją i wyglądem. Potrawa z charakterem – pikantna z delikatną nutą goryczy, zbilansowana delikatną słodyczą. W przestrzeń Bytomia trzeba wejść z zaufaniem, odwagą i otwartą głową, ale przede wszystkim z szacunkiem. Bobrek, Karb, Rozbark czy Knaifeld – każda z dzielnic oferuje niepowtarzalną architekturę, wyjątkowy klimat. Jedna bardziej industrialna, inna mieszczańska czy willowa, wszystkie na swój sposób opowiadają niezwykłą i często trudną historię Śląska.

Czarne złoto

Bytom był od lat rozkopywany niemieckimi i polskimi pyrlikami. Każdemu chodziło nie o miasto i nie o ludzi, lecz o to, co pod nim geologicznie uformowało się miliony lat temu. Sól ziemi czarnej, czarne złoto, paliwo kopalne lub współcześnie węglowodór – to powodowało napływ ludzi i dynamiczny rozwój jego infrastruktury. Paradoksalnie jego bogactwem stał się pierwiastek, który dzisiaj tak bardzo dzieli polityczne elity, jest powodem zarzutów, manipulacji i jest głównym podejrzanym o stopniową agonię światowego środowiska. Węglowodór miał być nadzieją i przyszłością, dawał pracę i dumę. Dziś jest przekleństwem, drogą, nieekologiczną substancją, za której przyczyną trudniej jest nam oddychać oraz porozumieć się, by przeciwstawić się chorym Putinowskim ambicjom. Kalorie, które karmiły niejedną gospodarkę, budowały majątki i ogrzewały domy, dziś nazywamy nieczystymi, kopalnymi suplementami.

Kiedy jedni walczą, aby wyrwać je ziemi, inni walczą, by nigdy nie wydostały się z komina. Kiedy jedni płacą najwyższą cenę za wygrzebywanie ich z ziemi, inni sprowadzają je wagonami zza wschodnich rubieży. Ten bezsensowny paradoks, okupiony istnieniami górniczych dusz, jest powodem dumy i wstydu zarazem.

Zdegradowana ziemia, zrujnowane miasto, zawiedzeni i opuszczeni mieszkańcy. Czy to cała prawda o przemysłowej rewolucji? Niejedna rewolucja zjada swoje dzieci. Ta przemysłowa przyniosła Bytomowi wyszczerbione pierzeje, zapadliska, zbiorowe mogiły górników na Rozbarku, kryzys społeczny i ekonomiczny. Niegdysiejsze przemysłowe katedry stoją dziś w większości puste. Nie ma w nich wiernych i nie odprawia się w nich żadnego nabożeństwa. Nikt już nie daje na tacę. Puste bytomskie katakumby skrywają wstyd i gorycz. Dumę bytomianie noszą pod sercem, nie licząc na wdzięczność i litość od nikogo. Ale jak dawniej, tak i dziś na powierzchni Bytom dalej szuka zwykłego i uczciwego życia. Szuka nowej szansy i nadziei na przyszłość.

Historia niejako zatoczyła koło. Okazało się bowiem, że największą wartością Bytomia nie był i nie jest czarny diament, lecz ludzie. Ludzie, którzy wydobywali, budowali, ludzie, którzy poświęcali się miastu. Węgiel znikał, odjeżdżał wagonami, niewiele go tu zostało. Niewiele też z niego mamy.

Puste bytomskie katakumby skrywają dziś wstyd i gorycz. Dumę bytomianie noszą pod sercem, nie licząc na wdzięczność i niczyją litość. Ale jak dawniej, tak i dziś na powierzchni są ludzie, nie węgiel. To w nich była i jest stale nadzieja dla tego miasta.

Architekt Przemo Łukasik zabiera nas w fascynującą podróż po Nowym Jorku

„Bagaż podręczny” – cykl felietonów Przemo Łukasika

Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.

Przemo Łukasik Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły:

Warszawski sen

Warszawski sen

Warszawa | 1 kwietnia 2024

Kolejny felieton architekta Przemo Łukasika z cyklu „Bagaż podręczny”