Opary innego świata. Przemo Łukasik odkrywa przed nami tajemnice stolicy Bangladeszu

Jest upalnie, kiedy wychodzę z hotelu. Uderza mnie fala nie tylko gorącego powietrza, ale też nadciągająca wraz z nią bryza tłustego smogu. Powietrze dość mętne, matowe, w kolorze stalowym, wisi nad gigantyczną kompozycją architektonicznych puzzli. Słońce, choć grzeje i dostarcza energii, uwięzione jest w plastikowej torbie. Z rzadka przedziera się przez nanocząsteczki spalinowej chmury. Wszystko poddusza się pod pokrywką tego nieczystego filtra ochronnego. Witajcie w Dhace, stolicy Bangladeszu

Wszechobecny i intensywny zapach etyliny, który dostaje się do nozdrzy, ale też jej smak, gdy wlewa się do gardła z każdym haustem nabieranego w płuca powietrza. Owiewający głowę podmuch schłodzonego powietrza zamraża mi myśli. Drażniący membranę słuchową, nieprzerwany i intensywny, choć rytmiczny koncert klaksonów, które wprowadzają mnie w obłęd ciągłego zagrożenia kolizją, no i ten dystans, którego nie widzę, nie czuję, bo na centymetry, na styk, zderzak w zderzak – to pierwsze wrażenia, których doznaję, jadąc taksówką do hotelu w Dhace, stolicy Bangladeszu.

Jakby tych wrażeń było mało, całość doznań potęguje ruch lewostronny. Wszystko nie po tej stronie: kierownica, kierowca, lewarek zmiany biegów, samochody wyprzedzające i nadjeżdżające. Brak reguł, a może poczucie ich braku, przy skręcaniu, nawracaniu, wymijaniu. Czuję się jak na szczycie diabelskiego młyna, wiedząc, że za chwilę ruszę w dół, tracąc świadomość.

Na zewnątrz wrze jak w ulu, w każdym kierunku i za wszelką cenę. W środku stoicki spokój. Kierowca wydaje się nie zwracać uwagi na te wszystkie mnożące się bodźce. Nie krzyczy, nie przeklina, nie wykonuje zbędnych gestów, jakby oszczędzał energię, jakby się koncentrował. Delikatnie muska klakson, sygnalizuje swoją obecność i skręca, choć nie ma przestrzeni, wciska się konsekwentnie i bez zawahania.

Wydaje się, że pierwszy, większy i silniejszy toruje sobie drogę, ale to raczej ten sprytny i konsekwentny dojeżdża szybciej do celu. Szybciej nabiera innego znaczenia. Częściej stoimy, a jak ruszymy, to brodzimy centymetr po centymetrze jak w gęstej mazi.

Przemo

Pieszy nie istnieje

Samochód, autobus, motorower czy riksza spływają gigantycznymi rzekami tej bengalskiej aglomeracji. Zlewają się na ogromnych rondach, skrzyżowaniach, placach i przejazdach kolejowych. Potoki się spiętrzają, płyną w różnych kierunkach. Z gigantycznych estakad, jak z wodospadów lub katarakt, zlewają się na ziemię i drążą nowy korytarz, nowy strumień, nowy dopływ. Wartki i dynamiczny ciek często przystaje, zastyga, lecz klaksony dalej wybijają rytm.

Korki – jak pauzy w muzyce, która brzmi nie tylko nutami, lecz czasem potrzebuje też przerwy, aby mogła wybrzmieć pełnią dźwięku – wstrzymują, rozdzierają na kawałki te płynne i niekończące się mechaniczne strumienie. Jazda, stop i znowu do przodu.

Zatkane, zablokowane ulice i wyjazdy to komponent i naturalna konsekwencja hiperpopulacyjnej aglomeracji, w której konie mechaniczne grają najważniejszą melodię, transportując miliony z miejsca w miejsce, z pracy do domu, z domu po pracę.

Nieobecni piesi pojawiają się nagle. Przyklejają się do szyb bocznych naszych pojazdów. Wykorzystują każdy bezruch samochodu, aby zachęcać do zakupu: wody, owoców, słodyczy czy tekstyliów. Tak szybko, jak się pojawiają, tak szybko znikają, gdy tylko ruszy lawa dymiących maszyn. Czasem złapani w pułapkę, kiedy sznur samochodów ruszy zbyt nagle, wciskają się między zderzaki, lawirując, stają na palcach, ustawiając się bokiem, uskakują, ustępując miejsca silniejszym i większym nieludzkim maszynom.

Dystansu jakby nie było. Płyniemy, ściana w ścianę, drzwi w drzwi. Obok, za oknem, wyrastają wielkie zbocza tworzone przez burty gigantycznych autobusów. Charakterystyczne, wielokolorowe, przerysowane tysiącem pazurów karoserie jakby chwilę wcześniej wyrwały się z wąskich ulic, których pierzeje i elewacje wykorzystały do odrapania swych boków z nadmiaru lakieru i szpachli. To jakby zaplanowana estetyka, moda czy też konkurencja. Każdy autokar szczyci się swoją własną kompozycją rys, odprysków i kolorów.

Klaksony dalej wystukują rytm miasta, który nigdy nie ustaje. Nawet na chwilę. Już wiem, że w tych okolicznościach nie będę biegał. Moje płuca nie odfiltrują całego tego syfu. Ale zdjęcia?! To wymarzona okoliczność na „street”, na podglądanie, utrwalanie ciekawych miejsc i nieoczywistych sytuacji. Inna kultura, religia, inne zapachy, wspaniałe twarze i zaskakujący kontekst.

Miliardy okien patrzą na mnie zewsząd. Są małe i duże, czasem bywają ogromne. Podobnie jak auta. Stłoczone między wąskimi ulicami nie zachowują dystansu społecznego. Są blisko, za blisko, kleją się do siebie, bezwstydnie dzieląc się swoją prywatnością. Jak rośliny szukające słońca wyrastają jedne nad drugie, budynki wydzierają sobie przestrzeń nad dachami. Byle wyżej, bliżej nieba, byle więcej. Skalują się przypadkowo, bezładnie tworzą piękne kompozycje nakładających się na siebie prostopadłościennych kostek. To pierwotne i proste kompozycje, lecz przez nagromadzenie, przez mnogość, repetycję i modułowość niczym arabeska zakrywają horyzont.

Fotogeniczna głębia ostrości z nieskończoną ilością planów. Fascynujące.

Zaraz zjawia się rikszarz, podjeżdża kolejny, a za nim jeszcze jeden. Nie skorzystam. Grzecznie odmawiam, przepraszam, bo chcę na piechotę, chcę bliżej ulicy i ludzi. Nie odpuszczają, ciągną się za mną do kolejnej przecznicy, ciągle jadąc pod prąd.

Potrzebuję chwili autonomii, samotności, a nie przewodnika. To najpiękniejszy moment, „odpakowywanie” nowej przestrzeni, kultury, nowych sytuacji i smaków. Chcę sam i choć obaw jest wiele, celebruję tę czynność, wgryzając się coraz głębiej w nieznaną mi strukturę miasta. Próbuję dyskretnie, niespiesznie, by nie zwrócić na siebie uwagi, ale to niemożliwe. Jestem przybyszem. Choć moja broda powinna dawać mi pewność i osłonę w tym muzułmańskim kontekście, to jednak cała moja fizyczność krzyczy: jestem intruzem!

Próbuję dalej, natrętnie, z wymuszaną pewnością siebie. Odgrywam tubylca, pewnie kroczę przez kolejną przecznicę, po kolejne ujęcie.

Od czasu do czasu chowam się za wizjerem mojego aparatu, myśląc, że będę mniej widzialny. Jestem jednak tak oczywisty i czytelny, że rezygnuję z kamuflowania się i bezczelnie wchodzę między stragany, łudząc się, że tutaj, na ulicznym targowisku, zneutralizuję swoją inność.

Schylam się po każdy kadr, nie chcę stracić żadnego ujęcia. Chcę inwentaryzować każdą chwilę, twarz i czynność. Wszystko mnie tu zachwyca. Kolory, faktury mnożą się przed obiektywem. Tak wiele się dzieje. Ciągle czuję na sobie spojrzenia, ale już mi to nie ciąży, otrząsam się z nich i dalej buszuję pośród sterty owoców, warzyw, plastików i upiętych na smyczy kóz.

Cicha migawka pozwala zbliżyć się blisko do każdego z upatrzonych celów. Powoli się jakby asymiluję w tym nowym dla mnie środowisku. Wyrównuję tętno i odbieram łapczywie wszystkie bodźce. Nie chcę stracić żadnego detalu, choć miliardy ich przemykają mi przez nozdrza, uszy i przed oczami.

Prócz miliona kadrów magazynuję spostrzeżenia. Przyglądam się sytuacjom, które zaskakują mnie i prowokują do przemyśleń. Są dalekie od europejskich. Porównuję je, choć wiem, że brak wspólnego mianownika czyni moje równania błędnymi.

Ale nie mogę zaprzestać robienia ciągłych zestawień i odniesień. Czytelne stają się bardziej różnice, czasem pozorne podobieństwa mogą zmylić moją dociekliwość. Odkrywam często paradoksy, które męczą moje myśli nieustannie.

Kiedy cały „nasz” świat przegląda na oczy i wydaje się, że zauważa w końcu zagrożenia. Kiedy dorośli za sprawą konsekwentnej nastoletniej Szwedki pozorują rozwiązania i ratunek lub rzeczywiście ich szukają. Kiedy z dumą deklarujemy odpowiedzialne działania i przy okazji wszystkich naszych czynów próbujemy zliczać zaoszczędzone gramy śladu węglowego. Kiedy z przekonaniem przesiadamy się do hybryd i „zielonych” maszyn, pyszniąc się w mediach społecznościowych, że jesteśmy odpowiedzialni i zdeterminowani w walce o przyszłość, tu na tę przyszłość patrzą trochę inaczej.

Przemo

Pierwszeństwo ma ulica i maszyna

Niewydolny urbanistycznie organizm próbuje poradzić sobie z 30-milionową populacją, która zabiegana przemieszcza się we wszystkich kierunkach, w poszukiwaniu pracy i nauki, zaopatrując mieszkańców w niezbędne produkty i surowce.

Nie wystarczają już drogi na ziemi, a dotychczasowe gigantyczne estakady licytuje się kolejnymi, jeszcze większymi, kolejowymi.

Gdy w naszych aglomeracjach z trudem poszukujemy kolejnych centymetrów wydzieranych ulicy, by pieszy mógł odzyskać powoli równowagę, a rowerzysta mógł autonomicznie przeganiać stojące w korkach samochody, tu riksze ciągle rywalizują nie tylko o klienta, ale też o przestrzeń, by naciągnięty łańcuch mógł w końcu napędzić zębatki i koła i choć na chwilę zapewnić sobie ciągłość ruchu.

Kiedy Times Square przeistacza się z ogromnego skrzyżowania z pierwszeństwem żółtych taksówek w ogromny pieszy bulwar zatopiony w nowojorskich kanionach drapaczy chmur, a paryskie Pola Elizejskie dzielą się skromnie brukową jezdnią, by mogła zarosnąć pejzażem i na tym krótkim odcinku dać pieszym i rowerzystom przewagę w korzystaniu z miasta, Dhaka zatyka się ciągle stalową lawą pojazdów oraz dławi się neurotycznym smogiem.

Kiedy my wracamy do okiennic, zacienień i naturalnego przewietrzania pomieszczeń. Kiedy zrywamy kostkę betonową, aby dać szansę trawie na zaistnienie w naszych betonowych dżunglach. Kiedy z dumą tworzymy deszczowe ogrody, by na dłuższą chwilę przytrzymać wodę w glebie, by nie pchać jej bezpośrednio w labirynt kanalizacji, i uważamy to za wyraz naszej nowoczesności, tu wszystko dziś schładza się klimatyzatorem i betonuje się coraz więcej.

Przemo

Ten zadziwiający paradoks rozumienia słowa „nowoczesny” jest znamienny i bolesny zarazem, bo historyczna architektura, nie tylko mogolskich gmachów i kolonialnych pałaców, ale też ta pierwotna i skromna, z falistych blach i kartonu, wiedziała, jak radzić sobie z upałem, przesadnym słońcem i dręczącym deszczem podczas monsunowych tygodni. Wszystko było w odpowiednich proporcjach i w równowadze.

Nowoczesność zdefiniowana na nowo, po niechlubnych doświadczeniach i wstrząsie, na który sobie zapracowaliśmy, wyrażana jest redukcją zużycia energii, oszczędnością wody i rezygnacją z surowców kopalnych. Tu, jakby w kontraście do naszych doświadczeń, rozpędzone fabryki tekstyliów i obuwia dalej tłoczą i szyją ogromne ilości produktów. Dla kogo? By zaspokoić własne potrzeby?

Konsumpcjonizm, nadprodukcja oraz globalizacja to hasła, od których powoli odwracamy głowę. Znamy ich zalety, ale poznaliśmy też ich wady. To za ich przyczyną nasz świat rozkręcał ten nieczysty interes w bengalskiej stolicy, gdzie daleko od naszych oczu i sumień nieletni pracownicy sklejają podeszwy naszych butów i metkują nasze koszule za niegodną pensję.

Nie prawmy im zatem morałów, że tak nie wolno, że nieodpowiedzialnie, że zacierają swoje zwyczaje i kulturę. Nie mówmy: „Musimy się razem postarać, by uratować ten świat”! Ten świat, który ograbiliśmy z biologicznej i ekonomicznej równowagi, a teraz szukamy solidarnej odpowiedzialności.

Nie odwracajmy się samolubnie od nich, przenosząc część produkcji bliżej naszych stolic, by w ten sposób uniknąć przerw w zaopatrzeniu, i tłumacząc to wszystko redukcją śladu węglowego.

Uczmy się od nich pracowitości, rzetelności i zaangażowania

Miliony bengalskich pracowników biur, fabryk, targowisk i cegielni pracują, by przetrwać. Wykonują konkretne zadania. Nie po to, by wypracować kolejny cel i pokonać kolejną magiczną poprzeczkę. Zrealizować plan i zbyt ambitny przerób. Zadowolić kolejną excelowską tabelę.

Kiedy my odkrywamy pojęcie „bullshit jobs”, widząc, jak wiele naszej energii pochłania nikomu niepotrzebna praca. Praca na zapas, dla korporacyjnej satysfakcji, przeszacowanych potrzeb i wygórowanych marzeń. Kiedy kupić musimy, choć potrzeby nie mamy, bo tak wypada, bo inni też mają, tu kupuje się głównie po to, by żyć, nakarmić, by przetrwać.

Poświęca się tu nie tylko zdrowie czy środowisko, ale i więzi rodzinne, rozrywane eksportową pracą i pracą na eksport za głodową pensję i w nieludzkich warunkach.

Architekt Przemo Łukasik zabiera nas w fascynującą podróż po Nowym Jorku

Bagaż podręczny

Felieton powstał w ramach cyklu „Bagaż podręczny”. Czym jest ten bagaż? To mój podstawowy zestaw, który towarzyszy mi w każdej podróży. Nieważne, czy to wyjazdy służbowe, czy prywatne – bagaż podręczny jest niezbędnym minimum, którego nigdy nie rozpakowuję do końca i który często czeka na kolejną wyprawę. Oprócz szczoteczki do zębów zabieram zawsze aparat fotograficzny i buty do biegania. Po powrocie bagaż podręczny zawsze wydaje się cięższy, bo wypełniają go zapachy, smaki i wspomnienia. Czasem dzieje się tak za sprawą ciężaru przemyśleń i uczuć, które transportuję tysiące kilometrów, a które zawsze są bazą do wniosków i refleksji, że mój świat nie zawsze jest światem innych.

Przemo Łukasik

Urodził się w Chorzowie w 1970 roku. Ukończył Wydział Architektury na Politechnice Śląskiej w Gliwicach. Studiował również w Ecole d’Architecture Paris-Villemin w Paryżu. Następnie pracował w berlińskim studiu P.P. Pabel Architekten oraz w paryskich biurach Jean Nouvel Architecture i Odile Decq / Benoit Cornette. W 1997 roku wraz z Łukaszem Zagałą założył autorską pracownię architektoniczną Medusa Group. Uprawia triathlon i fotografuje. Na łamach „Design Alive” publikuje cykl felietonów pt. „Bagaż podręczny”.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły:

Warszawski sen

Warszawski sen

Warszawa | 1 kwietnia 2024

Kolejny felieton architekta Przemo Łukasika z cyklu „Bagaż podręczny”