Tworzę ludziom tło do życia

Hanna Pietras prowadzi w Łodzi butikową pracownię architektury wnętrz, w której pracują same kobiety. Kobiece podejście widać w jej projektowaniu – stawia na dialog z inwestorem i współpracownikami, a jej holistyczne wnętrza emanują energią właścicieli, dobrze w nich żyć i czuć się sobą

Jest przekonana, że piękno i harmonia wymykają się skończonym definicjom, sztywnym ramom i utartym schematom. Lubi eksperymentować z kolorem i formą, łamać konwencje, łączyć style. Przede wszystkim jednak potrafi tak wymyślić wnętrze, że właściciele od razu się w nich zakochują. Sekret tkwi w precyzyjnym uwzględnieniu wszystkich szczegółów, o których na początku się nie myśli. Hanna Pietras wie, że często na wizualizacjach wszystko wygląda cudownie, a potem się okazuje, że jak się ma w kuchni surową wyspę, to potem nie ma gdzie odłożyć naczyń i na koniec mamy permanentny bałagan, a cała koncepcja wnętrza okazuje się nieadekwatna do codziennego życia. Jak ona to robi, że jej projekty, nawet te minimalistyczne, mają w sobie coś domowego?

Już po kilku minutach rozmowy wiem, że Hanna Pietras po prostu to w sobie ma – bezpośrednia i ciepła, od razu skraca dystans i opowiada o sobie, jakbyśmy znały się od dawna.

Magazyn Design Alive

NR 47 WIOSNA 2024

ZAMAWIAM

NR 47 WIOSNA 2024

Magazyn Design Alive

ZAMAWIAM

DAH NR 11 JESIEŃ 2023

Miałaś być architektką?

Hanna Pietras: – Tak naprawdę to miałam być lekarką. W trzeciej klasie liceum poznałam chłopaka, który chciał zdawać na ASP, na wydział form przemysłowych, i strasznie mi się zamarzyło, żeby też tam trafić. Jestem jednak z rodziny inżynierów i moja mama kategorycznie stwierdziła, że chyba żartuję. Nie było w ogóle o tym mowy – mogę iść na politechnikę, ale nie na ASP!

Byłam wychowywana z książkami od fizyki, chemii i matematyki w ręku. To były nasze podstawowe wartości… Wymyśliłam więc sobie, że drogą kompromisu pójdę na architekturę. Tyle że ja nigdy nie rysowałam, więc musiałam się tego bardzo szybko nauczyć. Nie sprawiało mi to wybitnej przyjemności. Lubię za to układać, dobierać kolory – wiem, że mam intuicję. Być może dlatego, że moja mama i babcia potrafią szyć. Moja babcia była krawcową, zawsze otaczałyśmy się ładnymi rzeczami i poczucie estetyki było u mnie w domu bardzo ważne.

Dostałaś się na architekturę…

I pierwszy rok studiów przepłakałam, bo wszyscy pięknie rysowali i wszyscy zawsze marzyli o tym, żeby zostać architektami. A mnie trudno było się odnaleźć. Miałam już wtedy swoje mieszkanie, wyprowadziłam się z domu i na koniec pierwszego roku poszłam do pracy do biura architektonicznego, bo chciałam się szybko usamodzielnić. Jestem bardzo wdzięczna mojej pierwszej szefowej, że mnie nie wyrzuciła za rzeczy, które tam wyprawiałam, ucząc się wszystkiego. Dlatego teraz z dużą życzliwością podchodzę do moich pracowników. Pamiętam, jak to jest, kiedy w nowej pracy boisz się iść zrobić sobie herbatę do kuchni!

Nie spodobała Ci się ta praca?

To w ogóle nie był mój świat. Na bazie tych pierwszych doświadczeń doszłam do wniosku, że mimo studiów na politechnice nie chcę być inżynierem architektem, który buduje budynki. Nudził mnie proces projektowy, brakowało mi szybkiego efektu, zbyt wiele osób było w niego zaangażowanych. Tymczasem jeszcze w trakcie studiów zaczęły się pojawiać pytania od znajomych, czy coś bym dla nich zaprojektowała. Na piątym roku projektowałam malutką kuchnię w bloku. Był to mikroprojekt, ale właścicielka poleciła mnie komuś innemu i dzięki temu dostałam propozycję zaprojektowania mieszkania w kamienicy o powierzchni 200 m. Odpowiedziałam, że się zastanowię. Dzwonię na następny dzień i mówię: „Wie pani co, ja jestem jeszcze studentką. Jestem młoda, niedoświadczona, nie czuję się na siłach”. Kiedy się spotkałyśmy, poklepała mnie po ramieniu i powiedziała: „Da pani radę”. No i od tego się zaczęło. To pierwsze zlecenie było naprawdę ogromnym wyzwaniem, bo nie dość, że kamienica przepiękna, to jeszcze odtwarzaliśmy tam ciągnione z gipsu sztukaterie i oryginalne drewniane meble. Wszystko było dokładnie takie, jakie powinno być. I tak, pomalutku, powolutku, dostałam po drodze pracę u Roberta Koniecznego.

Jednak bardzo krótko tam pracowałaś, bo zdecydowałaś się założyć własną działalność.

Dopiero co wyszłam za mąż, a już kilka miesięcy później musiałam się przeprowadzić do Katowic, do pracy. To chyba było dla mnie za dużo – wróciłam do Łodzi i w 2012 roku założyłam własną firmę. Jestem bardzo wdzięczna mojemu mężowi, bo on zawsze we mnie wierzył, przy czym zawsze mówił mi, że jestem po architekturze i powinnam iść w tym kierunku.

Poszłam w swoją stronę, „pod prąd”, i zrobiło się z tego coś o wiele bardziej interesującego.

Od razu przyszły ciekawe zlecenia?

Nie siedziałam w domu i nie czekałam na to, że ktoś mi od razu zleci duże mieszkanie albo dom, tylko drobnymi kroczkami szłam do przodu. Robiłam wtedy wręcz mrówczą robotę, bo przyjmowałam dużo drobnych zleceń. Bardzo lubię pracować, zostałam nauczona w domu, że jak się pracuje, to się osiąga efekty, ale trzeba na nie poczekać. I te zlecenia po roku, dwóch, trzech w końcu zaprocentowały. Wreszcie koleżanka zaproponowała, żebyśmy razem wynajęły biuro. Dzisiaj właśnie prowadzimy rozmowę u mnie w biurze, w mojej ukochanej pracowni w kamienicy.

Lubisz projektować wnętrza w kamienicach?

Kocham, to jest mój konik. Dlatego też uwielbiam mieszkać w Łodzi. Mam to szczęście, że mój brat jest konstruktorem i przez wiele lat współpracował przy projektach łódzkich kamienic, uczestniczył też w programie „Miasto kamienic”. Dzięki temu nie boję się projektów w historycznych budynkach – wiem, że mój brat potrafi ocenić, co mogę, czego nie mogę, co wyburzamy, a co zostawiamy. Pracując w starych założeniach, trzeba po pierwsze mieć szacunek do historii, po drugie współpracować z odpowiednimi, zaufanymi wykonawcami, a po trzecie trzeba mieć cierpliwość. To trwa. I to nie pół roku, tylko często kilka lat. Czasami trzeba czekać na pozwolenia, czasami brakuje budżetu.

Do każdego projektu podchodzisz jak do nowej przygody i nowego wyzwania. Starasz się za każdym razem przekraczać swoje granice. W jaki sposób powstają Twoje projekty?

Zatrudniam kilka osób i każda z nich ma inny gust, ale wszyscy mamy podobne poczucie estetyki. To bardzo rozwija. U nas praca wygląda tak, że mamy spotkania z klientami, po których robimy burzę mózgów, projektujemy coś wstępnie i każdy wypowiada swoje zdanie. Ja nic nie narzucam, lubię słuchać innych. Dopiero na koniec mówię: „To mi się podoba, a to nie. Ale tamto zostawmy, bo ja bym na to nie wpadła i może jednak będzie super”. Wiadomo, że próbuję wszystko trzymać w ryzach, ale takie przekraczanie granic i poszukiwanie stylu jest bardzo inspirujące.

Mam bardzo osobiste podejście do każdego projektu. Każdego mojego klienta bardzo lubię.

A co, jeśli nie lubisz? Wtedy dziękujesz za uwagę?

Tak, co prawda bardzo rzadko, ale to się zdarza. Ludzie muszą się lubić, żeby ze sobą współpracować. Szczególnie że proces projektowy tak długo trwa. To nie są dwa spotkania, tylko naprawdę masz szansę dobrze poznać człowieka. Interesuję się psychologią i czytam dużo poradników, słucham webinarów, podcastów. Joanna Chmura to moje odkrycie ostatnich czasów. Jak się od takiej holistycznej strony spojrzy na człowieka, to jest łatwiej. Jeśli mam chemię z inwestorem, to wszystkim lepiej się pracuje i on też widzi, że mi się po prostu chce, że jestem dla niego, że się nim opiekuję. I co najistotniejsze, jest wtedy miejsce na zaufanie. Urządzanie domu to jest wymagająca sytuacja dla obu stron.

Mam wrażenie, że ludzie nie mają problemu z tym, że nie będą zadowoleni, tylko że nawet nie wiedzą, czego chcą. Po to też przychodzą do specjalisty, żeby pomógł im coś wybrać i dokonać wyboru.

Właśnie dlatego rozmawiając z klientami, podkreślam, że naszym zadaniem jest projekt wnętrza, w którym będą się dobrze czuli. Może być ekstrawagancko, ale musi być ponadczasowo. Mnie nie interesuje kolor ścian, ja chcę się dowiedzieć, jak oni chcą się czuć w swoim domu. To wręcz ułatwia pracę, bo mogę z nimi pójść np. do jakiejś knajpy albo do innego miejsca, którego styl generuje konkretne odczucia. I czasem stwierdzą: „Nie, to w ogóle nie dla mnie”, a czasem to będzie strzał w dziesiątkę.

Nauczyłam się, że nawet jeśli pokażę klientom coś, co na pierwszy rzut oka nie jest dokładnie tym, czego chcieli, to na koniec i tak wspólnie dochodzimy do wniosku, że to jest właśnie to, czego tak naprawdę potrzebują.

Od czego zaczynasz wymyślanie wnętrza?

Ta praca zaczyna się od burzy mózgów i bałaganu na biurku, a kończy wieczorem, kiedy staję przy lustrze w łazience. W pracowni zaczynamy proces projektowy od zebrania i przejrzenia wielu inspiracji, wzorników z tkaninami i materiałami, żeby głowa była pełna inspiracji, a następnie zastanawiamy się, w którym kierunku kolorystycznym to powinno iść, jakie powinny być mocniejsze akcenty. Uwielbiam miks nowego ze starym. Kiedy projektujemy domy, staramy się wyszukiwać meble vintage, które są jedyne w swoim rodzaju. Lubię też słuchać innych, nie mam specjalnie rozrośniętego ego. Nawet kiedy projektowałam własny dom, radziłam się Ani z mojej pracowni, co było bardzo rozwijające. Ona zaproponowała zupełnie coś innego niż ja i to mi się spodobało. Lubię takie przekraczanie własnych twórczych granic.

Harmonijny miks w domu Hanny Pietras

Opowiedz o swoim domu. Jak go urządziłaś?

To jest dom w lesie pod Łodzią, w pięknym parku krajobrazowym. Przede wszystkim postawiłam na naturalne materiały, drewno i kamień, oraz połączenie nowego ze starym, ale w dość minimalistycznym wydaniu. Zostawiliśmy też beton na suficie – wreszcie zrobiłam to, o czym zawsze marzyłam, bo żaden z klientów nigdy nie chciał się na to zgodzić. Teraz, gdy znajomi i najbliżsi do nas przychodzą, to im się podoba. Praca z wnętrzami na co dzień może być trochę przytłaczająca. Kiedy więc wracam do domu, chcę mieć czystą przestrzeń przed oczami, aby móc odpocząć.

Patrząc na Twoje projekty i słuchając Cię, mam wrażenie, że próbujesz projektować ludziom domy, a nie wnętrza. Żeby w nich się po prostu dobrze żyło.

Jak to ładnie powiedziałaś… Tak, to prawda. Tworzę ludziom tło do życia. To ma być ich dom, ich prywatna przestrzeń, w której dobrze się czują i potrafią się z nią obchodzić. I to robi całą robotę! Ludzie bardzo szanują moje wnętrza. Oni się w nich odnajdują, kochają je, dbają o nie, nie mają w nich bałaganu.

To wynika z tego, że dokładnie przemyśleliśmy wszystkie detale, o których się często na początku nie chce myśleć, bo każdy chce mieć po prostu ładnie i atrakcyjnie.

Czy w Twojej pracowni są same kobiety?

W kobietach jest moc! Jest nas w sumie dziesięć kobiet i nigdy nie ma u nas złego humoru. Moje dziewczyny to nie tylko pracownice, to są moje partnerki w firmie. Wszystkie się lubią, spotykają po pracy. Starają się sobie pomagać, wspierać.

To, że nie stawiasz się w roli wyroczni i słuchasz zespołu, to także bardzo kobiece podejście.

Ostatnio ktoś stwierdził, że jest pod wrażeniem, że ze mną w ogóle można o tych wnętrzach dyskutować. Inni projektanci podobno mówią po prostu, że ma być tak i już. A dla mnie najlepsze jest to, że dopuszczając do głosu współpracowników i klienta, robię jeszcze lepsze projekty. Wielogłos zawsze daje niesamowite efekty. Pracują u nas osoby różnych narodowości, co wprowadza wiele świeżości do projektów i pokazuje nam zupełnie inne spojrzenie na wnętrza.

Hanna Pietras

Rocznik 1985. Ukończyła Budownictwo Architektury i Inżynierii Środowiska na Politechnice Łódzkiej. Doświadczenie zdobywała w łódzkich pracowniach projektowych,  poszerzając jednocześnie swoje zainteresowania projektowe podczas wyjazdów do Portugalii. Od początku pracy zawodowej decyzje podejmuje zgodnie z bliską jej filozofią, która przedkłada jakość pracy nad jej ilość. Dlatego Hanna Pietras  współpracuje z niewielkim, ale zaangażowanym zespołem – daje to komfort osobistego uczestnictwa w każdym projekcie, przy jednoczesnym utrzymaniu butikowego charakteru działalności. Jej pracownia jest nastawiona na słuchanie, dociekanie sedna potrzeb, nadawanie wizji realnego kształtu i tworzenie wnętrz zgodnych z energią klienta.

Zapisz się do newslettera!

Powiązane artykuły: