BBGK Architekci: – Ważne jest nieustanne szukanie inspiracji oraz ciekawość świata

„Ideą powstania biura BBGK nie było zbudowanie pracowni autorskiej, która opiera się na genialnych twórcach i niewidzialnych pomocnikach, tylko wykreowanie silnego zespołu wyznającego podobny światopogląd projektowy. Zależało nam na stworzeniu miejsca, gdzie zdolni ludzie mogliby projektować samodzielnie”. Rozmawiamy z Janem Brzozowskim, Konradem Grabowieckim i Wojciechem Koteckim, założycielami i właścicielami pracowni BBGK Architekci.

Projektują indywidualną architekturę silnie związaną z zastanym kontekstem, czego przykładem jest Muzeum Katyńskie oddane do użytku w 2015 roku. Projekt ten, nagrodzony w wielu konkursach i plebiscytach, znalazł się w ścisłym gronie finalistów Nagrody Unii Europejskiej dla architektury współczesnej im. Miesa van der Rohe 2017. Ich budynki to często manifesty – mocne wypowiedzi publicystyczne, których celem jest zmiana naszych przyzwyczajeń. Wielorodzinny dom przy ul. Sprzecznej w Warszawie rehabilituje prefabrykację, projekt przeniesienia dawnego pawilonu meblowego Emilia to hołd złożony powojennej modernie, a wizja Warszawskiej Dzielnicy Społecznej stanowi alternatywę dla deweloperskich bloków.

W 2018 roku zostaliście laureatami konkursu Design Alive Award, zdobywając tytuł Kreatora. Macie przepis na bycie kreatywną pracownią architektoniczną?

Konrad Grabowiecki: Naszą receptą na bycie progresywnym biurem jest otwarcie na dialog i polemikę. Nie wolno stać w miejscu i trzeba mieć pokorę w podejściu do samego siebie i swojego geniuszu. A to nie jest takie proste, gdy jesteś architektem, bo na co dzień musisz przekonywać wszystkich wokół, że to ty masz rację.

Wojciech Kotecki: Ważne jest nieustanne szukanie inspiracji oraz ciekawość świata. Dla mnie inspirujące są rozmowy z młodymi ludźmi, nieskażonymi szablonowym myśleniem. Odkrywają wszystko na nowo, przez co ich pomysły bywają fascynujące. I to daje mi praca ze studentami na warszawskim Wydziale Architektury.

Jan Belina-Brzozowski: Ideą powstania biura BBGK nie było zbudowanie pracowni autorskiej, która opiera się na genialnych twórcach i niewidzialnych pomocnikach, tylko wykreowanie silnego zespołu wyznającego podobny światopogląd projektowy. Zależało nam na stworzeniu miejsca, gdzie zdolni ludzie mogliby projektować samodzielnie.

Wasza pracownia wydaje mi się nieformalna, daleka od korporacji – to trzy mieszkania w kamienicy, za oknami widać most Poniatowskiego. Ale jednocześnie Wasze studio jest już spore.

JBB: Biuro liczy w tej chwili 50 osób. Jak na warunki polskie jesteśmy dużą pracownią architektoniczną, bo największa w kraju – APA Wojciechowski – ma około 160 pracowników. To jest związane ze światową tendencją, że pracownie architektoniczne rosną. W wielu międzynarodowych biurach zatrudnienie przekroczyło już 1000 architektów. W Polsce zmierza to w podobnym kierunku. Klienci chcą mieć wszystko coraz szybciej, coraz taniej. Budowanie efektu skali i konsolidacja są odpowiedzią na potrzeby rynku.

Jak przy ilości nie stracić na jakości?

KG: Mamy ambicję pozostać pracownią, która robi projekty wysokojakościowe. Jest to trudne, bo trzeba stworzyć właśnie taką nieformalną atmosferę, gdzie każdy będzie czuł, że ma wolność twórczą i wypowiedzi. Jednocześnie trzeba zarządzać dużą grupą ludzi i sporą liczbą realnych kontraktów dla dużych klientów.

JBB: Ludzie, którzy przychodzą do pracowni, bardzo dużo wnoszą od siebie. Na tym chyba polega sukces BBGK – udało nam się stworzyć dobre towarzystwo, które wzajemnie się inspiruje.

Pod nazwą BBGK działacie od pięciu lat. Wcześniej Jan z Konradem prowadzili pracownię Brzozowski Grabowiecki. Jak to się stało, że połączyliście siły z Wojtkiem?

JBB: Założyliśmy pracownię z Konradem zaraz po studiach. Nie chcieliśmy u nikogo pracować. Mieliśmy buńczuczne przekonanie, że sami damy radę. Zaczęliśmy około 2005 roku od małych rzeczy, współpracując też z innymi biurami. Tak krok po kroku rozwijaliśmy nasze umiejętności architektoniczne i biznesowe.

WK: Ja Konrada i Janka zawsze podziwiałem. Większość naszego rocznika właściwie nie znalazła pracy. To były trudne lata, bo początek XXI wieku to kolejne kryzysy, które mocno się odbijały na budownictwie i architekturze. A oni nie dość, że założyli własną pracownię, to jeszcze udało im się przetrwać, co wymagało nadludzkiej determinacji.

Wojtku, Ty obrałeś inną drogę – terminowałeś u innych.

WK: Udało mi się pracować w kilku najlepszych warszawskich pracowniach, między innymi przez prawie 10 lat w JEMS Architekci. Tam dosyć szybko zacząłem robić autorskie koncepcje. I były to największe projekty w Polsce dla dużych deweloperów. Z JEMS-ami zrobiliśmy szereg znaczących budynków, które są powszechnie znane, jak 19. Dzielnica w Warszawie – dom wielorodzinny, który zdobył nagrodę mieszkaniówki dekady w konkursie „Życie w Architekturze”. Byłem też współautorem Międzynarodowego Centrum Kongresowego w Katowicach.

Ale w pewnym momencie odszedłeś z JEMS.

WK: Zbyt mocno zaczęły się różnić nasze punkty widzenia, by dało się to pogodzić. Chciałem budować architekturę bez kompromisów, ale nie miałem odwagi zaczynać od zera i zakładać własnej pracowni. Wiedziałem, że potrzebuję ludzi, którzy znają się na prowadzeniu biznesu, ale i dla których moje doświadczenia z pracy przy dużych projektach będą wartością. I tak nasze radary nałożyły się na siebie wzajemnie.

Czyli zbliżyły Was odmienne doświadczenia?

WK: Nie znałem ludzi o tak różnym doświadczeniu od mojego, jak Janek i Konrad. Nie dość, że prowadzili z sukcesami własny biznes, to jeszcze zajmowali się innego typu projektami, głównie rewaloryzacją zabytków. Nie bez znaczenia jest dla mnie także to, że światopoglądowo bardzo się różnimy. Oni są konserwatystami, choć w mojej opinii to ultrakonserwatystami, ja jestem liberałem, chociaż być może dla nich to nawet skrajnym wywrotowcem.

JBB: Ja bym powiedział, że może jesteś kryptokonserwatystą, który chciałby być liberałem (śmiech).

To jak w ogóle możecie ze sobą pracować?

JBB: Ta odmienność pozwala nam dużo szerzej widzieć rzeczywistość i patrzeć na różne rzeczy z wielu punktów widzenia. Ale mamy w sobie umiejętności dialogu i szacunek dla drugiej strony – to nam daje wielką siłę. Wydaje mi się, że BBGK to połączenie różnych przeciwieństw, ognia i wody, z których wynika efekt synergii.

Czy to się przydaje w dyskusjach nad projektami?

WK: Bardziej przy podejmowaniu decyzji. Przy firmie o tej skali trzeba oceniać daną sytuację w różny sposób, a my często mamy skrajnie odmienne zdania. To jednak nie doprowadza do konfliktu, bo staramy się zrozumieć różnice między nami. Rozwiązanie, które znajdujemy, jest często konsensusem. Nasza różnorodność to coś, co doceniamy i co wręcz pielęgnujemy.

W wielu Waszych projektach dostrzegam poczucie misji i wiarę w sprawczą moc architektury – jako narzędzia do zmieniania świata na lepsze.

WK: Uważamy, że architektura jest formą wypowiedzi publicznej, która tak jak dobra książka czy film może poruszyć odbiorców. Budynek nie tylko stoi przy ulicy i ładnie wygląda, ale może również skłaniać do głębszej refleksji. Wierzę, że nawet te projekty, które pozostają na papierze, mogą oddziaływać na ludzi, wpływać na zmianę ich podejścia choćby do tak prozaicznego problemu jak grodzenie osiedli.

JBB: Architekci wykonują zawód zaufania publicznego. Powinni wykorzystywać swoją pozycję, by mówić o ważnych rzeczach związanych ze równoważonym rozwojem czy zmianami klimatycznymi. Mają swoją przestrzeń do wypowiedzi publicystycznej i powinni do tego używać swoich wizji i budynków.

Niektóre Wasze projekty są właściwie manifestami, jak choćby budynek mieszkalny przy ul. Sprzecznej 4 na warszawskiej Pradze.

KG: Nawet przykleiła się do niego taka łatka, że to manifest prefabrykacji. W tym projekcie ważniejszy był dla nas właśnie aspekt ideowy, a nie estetyczny czy biznesowy.

Sprzeczna 4 to budynek pod pewnymi względami prekursorski, bo w całości prefabrykowany. W Polsce zarzucono przed laty prefabrykację, bo źle nam się ona kojarzy…

WK: …z wielką płytą i PRL-em. Ale jesteśmy na krawędzi kolejnego kryzysu mieszkaniowego wynikającego z dramatycznie rosnących kosztów wykonawstwa. Jeszcze kilka lat temu można było wybudować metr kwadratowy budynku mieszkalnego za 3 tysiące złotych, obecnie koszty dochodzą już do 6 tysięcy. A mieszkań nie da się sprzedać dwa razy drożej, bo zdolność kredytowa Polaków rośnie bardzo powoli. 80% społeczeństwa nie stać na tak drogie mieszkania. Trzeba zatem szukać alternatywnych, tańszych sposobów budowania. I jedną z odpowiedzi jest prefabrykacja. Co ciekawa, jest ona standardem w bogatej Skandynawii. Tam każdy budynek mieszkalny jest z prefabrykatów – w tym te nagradzane domy, które znamy z magazynów architektonicznych.

KG: Największy paradoks polega na tym, że wiele z tych skandynawskich budynków powstaje… w polskich zakładach. One produkują praktycznie w całości na eksport. Firmie z Włocławka opłaca się wysyłać całe fragmenty domów na prom do Szczecina i stamtąd one płyną do Sztokholmu czy Kopenhagi. To właśnie właściciel jednego z takich zakładów przyszedł do nas z zadaniem, by zaprojektować dom, który udowodni Polakom, że z prefabrykatów można budować ciekawą i dobrą architekturę. Inwestor chciał budynku, który zrehabilituje prefabrykację.

JBB: Wręcz zażyczył sobie ikony z prefabrykatów.

I udało się Wam zbudować ikonę, na dodatek wielokrotnie nagradzaną. Sprzeczna 4 zdobyła nagrodę miasta stołecznego Warszawy za najlepszy obiekt mieszkalny, została też laureatem Nagrody Architektonicznej „Polityki”. Czy Polacy polubią domy z fabryk?

WK: Musi powstać taki obiekt jak Sprzeczna, dzięki któremu rozniesie się fama, że prefabrykowany dom może być atrakcyjny. Najpierw zainteresowała się nim grupa najbardziej progresywnych ludzi. Tam mieszka chyba z 12 architektów – im się podoba ta technologia i wynikająca z niej szczerość materiałowa i wszechobecna surowość betonu. To tak jak z samochodami hybrydowymi: pięć lat temu kupowali je tylko jacyś trendsetterzy, ale w ten sposób pokazywali innym, że warto przesiąść się z diesla na bardziej ekologiczny napęd. I dziś hybrydami jeżdżą już zwykli ludzie. Tak samo stanie się z prefabrykacją.

BBGK_Sprzeczna_4

Kolejny Wasz projekt z misją to Warszawska Dzielnica Społeczna, czyli koncepcja zrównoważonego osiedla.

WK: To jest projekt, o który nikt nas nie prosił. Stanowi naszą krytyczną reakcję na to, jak budowane są osiedla mieszkaniowe w Polsce po 1989 roku. WDS wpisuje się w szerszy trend zwiększającej się powoli świadomości, że nie może być tylko tak, że mieszkania budują głównie deweloperzy, a miasta zapełniają się wyłącznie budynkami z mieszkaniami dwupokojowymi o powierzchni około 40 metrów kwadratowych – bo to stanowi 90% tego, co dzisiaj jest realizowane.

Ale czy to nie rynek ukształtował taki dominujący układ mieszkań?

WK: Rynek jest ślepy. Zamiast krytykować, że jest strasznie źle, stwierdziliśmy z kilkoma osobami, że można zmienić status quo. WDS to inicjatywa nasza i Joanny Erbel, aktywistki miejskiej i socjolożki, oraz Tomasza Andruszkiewicza, który był rzecznikiem Urzędu m.st. Warszawy. Pochodzimy z innych środowisk, ale wspólnie postanowiliśmy, że zaproponujemy wypowiedź projektową – modelową dzielnicę mieszkaniową, która odpowie na bolączki naszego mieszkalnictwa, ale będzie realna pod względem rachunku ekonomicznego.

Jaki jest zatem przepis na idealne osiedle?

WK: Doszliśmy do niego długą drogą poszukiwań. Częścią naszego opracowania był proces badawczy, a także wizje lokalne, podczas których zobaczyliśmy, jak funkcjonują najnowocześniejsze osiedla mieszkaniowe w Europie. Na podstawie tych wszystkich wniosków wypracowaliśmy recepturę, która jest realna do zastosowania w Polsce. Opiera się na sześciu bardzo konkretnych punktach – tzw. ambicjach. Pierwszą jest miastotwórczość, czyli żeby stworzyć fragment miasta, który będzie połączony z resztą organizmu w obu kierunkach.

Czy to nie oczywistość?

JBB: Ale współczesne osiedla w Polce wcale takie nie są. Zwykle są czymś odwrotnym – oderwaną od miasta enklawą, grodzoną płotem, ze szlabanami na wjeździe.

WK: Kolejny punkt to zrównoważenie społeczne, czyli żeby te kawałki miasta były tworzone dla różnych ludzi, tak pod kątem ich możliwości ekonomicznych, jak i potrzeb, czyli zarówno dla bogatszych, jak i biedniejszych rodzin, ale też dla młodych i starszych osób, sprawnych i z niepełnosprawnościami, dla samotnych i tych, którzy mają dzieci.

Trzecia ambicja dotyczy zrównoważenia funkcjonalnego, czyli tego, żeby miasto było wielofunkcjonalne. Dzięki temu nie będziemy musieli jeździć w inne rejony, aby realizować swoje potrzeby. Dziś osiedla są często monofunkcyjnymi pustyniami, które unieszczęśliwiają, bo nie ma tam gdzie zrobić zakupów ani wysłać dziecka do szkoły. Można jednak tak projektować miasta, by wiele potrzeb dało się zrealizować na miejscu, by być blisko rodziny i nie tracić czasu na zbędne dojazdy.

I to komunikacja jest czwartą ambicją – dotyczy stworzenia modelu zrównoważonej komunikacji.

Tylko jak zachęcić ludzi, żeby przesiedli się z samochodów do komunikacji publicznej?

KG: Nie wierzymy, że komukolwiek da się coś narzucić. Uważamy, że trzeba delikatnie obniżać atrakcyjność samochodu, a zwiększać wybór i komfort alternatywnych środków komunikacji. Metodą powolnej ewolucji można doprowadzić do zmiany przyzwyczajeń ludzi.

WK: Przedostatnia ambicja, być może najbardziej oczywista, dotyczy zrównoważenia środowiskowego. W miastach budynki mają kluczowy wpływ na klimat, wilgotność powietrza czy tworzenie wysp ciepła. Wiele się mówi o tym, że to samochody są przyczyną smogu, natomiast zapomina się, jak wielkie znaczenie ma przykładowo to, co robimy z wodą deszczową – czy ją kanalizujemy, czy jednak zatrzymujemy. To są rzeczy, które również wpływają na życie w mieście, a zależą od decyzji planistów i architektów.

Ostatnia rzecz to ambicja odpowiedzialnego budowania: żeby nie budować architektury czysto konsumpcyjnej, która służy tylko do gry rynkowej – sprzedaży, konsumpcji, a potem wyburzenia.

Na przekór architekturze z krótkim terminem przydatności do spożycia?

WK: To ważne, żeby domy nie były jak plastikowe opakowania – jednorazowe i do wyrzucenia. Dążymy do budownictwa trwałego i przede wszystkim adaptowalnego. Budujmy centra handlowe tak, żeby móc je w przyszłości łatwo przebudować pod nowe funkcje. Albo żeby elewacje w budynku mieszkalnym były łatwo wymienialne, bo one za 30 lat się zestarzeją. Możliwość adaptacji, zwiększenia powierzchni użytkowej, dokonania jakiegoś upgrade’u jakościowego – tylko to może uchronić budynki przed wyburzeniem.

Warszawska Dzielnica Mieszkaniowa była dla Was poligonem doświadczalnym?

WK: To projekt, w którym mamy dużo czasu na rozwinięcie idei. Chcielibyśmy, żeby te sześć ambicji były szeroko rozpropagowane, bo one mogą zmienić to, w jaki sposób mieszka się w mieście. Gdyby udało się je wdrożyć, można by jeszcze bardziej oddalić Warszawę od Moskwy, a przybliżyć ją do Kopenhagi.

JBB: Polska Akademia Nauk zrobiła w zeszłym roku wyliczenia konsekwencji złego planowania przestrzennego i podliczyła koszty w skali całej Polski na 80 miliardów złotych rocznie – to jest dwa razy więcej niż kosztuje poszerzony program 500+! Tyle tracimy na tym, że źle zaplanowaliśmy miasta, że dopuściliśmy do rozlania się zabudowy, co pociąga za sobą bezustanne kłopoty z brakiem dróg i rozbudową infrastruktury. Trzeba to szybko zacząć naprawiać i szukać kierunków racjonalizowania urbanistyki.

Jesteście z Warszawy i zaangażowaliście się w ratowanie modernistycznego pawilonu Emilia, który był domem meblowym, a w ostatnich latach pełnił funkcję tymczasowej siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

WK: Nie wiem, czy nazwałbym to ratowaniem, bo to zwykle jest rozumiane jako zablokowanie inwestycji nowego inwestora, który w miejscu Emilii planuje wybudować wieżowiec. To znów była oddolna inicjatywa – nasza i Michała Krasuckiego, stołecznego konserwatora zabytków. Podeszliśmy do tego tematu, gdy inwestor miał już wszelkie pozwolenia na wyburzenie pawilonu. Sam budynek nie był chroniony, bo nie udało się go wpisać do rejestru zabytków. Usiedliśmy z Michałem, żeby zastanowić się, co jeszcze jest możliwe. I w ten sposób powstał pomysł przeniesienia pawilonu. Planujemy jego relokację pod Pałac Kultury. Tam stanie na piedestale w tym socrealistycznym otoczeniu – będzie niejako pomnikiem modernizmu i tych wszystkich straconych powojennych pawilonów warszawskich, jak Wenecja, Chemia czy Supersam.

KG: To były obiekty na wskroś nowoczesne, na których kilka pokoleń architektów uczyło się architektury. Wszystkie te pawilony zniknęły w ostatnich latach, a w ich miejscu wyrosły wieżowce, galerie handlowe. Emilia jest ostatnia.

Dwa lata temu Emilia została rozebrana, a obecnie jej złożone fragmenty czekają na drugie życie. Co udało się uratować z pawilonu?

JBB: Wszystkie elementy, które nadawały się do przeniesienia, zostały pocięte na kawałki. Dotyczy to charakterystycznego, falującego dachu, obudowy słupów, schodów i posadzki.

pawilon_emilia_designalive - 1

Czy to będzie odtworzenie modernistycznej ikony w skali 1:1?

WK: To ma być odtworzenie, ale z tą różnicą, że pawilon będzie miał nową funkcję. Nie będzie już domem meblowym, ale stanie się miejską oranżerią odporną na mrozy i smog. To ma być miejsce spotkań z szeroką ofertą kulturalną, gdzie będzie można się z kimś umówić bez konieczności płacenia za kawę – co jest teraz normą w Warszawie, bo brakuje niekomercyjnych przestrzeni publicznych. Nowy rozbudowany pawilon otrzyma powiększoną część podziemną – planowane jest tam spore centrum kongresowo-konferencyjne z salą audytoryjną na 500 osób. Ta niewidoczna z ulicy część będzie wynajmowana na duże imprezy i pozwoli utrzymać oranżerię.

Trochę jak w pijalni głównej w Krynicy, gdzie kongresy również odbywają się wśród palm.

KG: To była jedna z inspiracji. W Warszawie brakuje centrów kongresowych, a to w nowej Emilii będzie mieć najlepsze położenie.

WK: Technologicznie pawilon będzie spełniał współczesne wymagania, ale jego nastrój i charakter mają być nieodróżnialne od pierwowzoru. Nie chcemy popełnić tego błędu, co przy Rotundzie – jest autentykiem, ale ulepszonym, i wyczuwa się fałsz.

JBB: Dla nas wyznacznikiem jest pawilon Zodiak, podobnie jak Rotunda wchodzący w skład założenia Ściany Wschodniej. Został świetnie odbudowany. Zodiak jest teraz lepszy niż był kiedykolwiek wcześniej. Pewnie pierwotni twórcy Zodiaku tylko mogliby pomarzyć o takiej jakości materiałów i wykończeniu. To samo chcemy zrobić z Emilią. Zależy nam, by dusza odbudowanego pawilonu, zaklęta w betonie, była autentyczna, ale technologicznie i jakościowo wykonana wspaniale, jak nigdy dotąd.

Może wypracowaliśmy w Polsce nową doktrynę konserwatorską dla powojennego modernizmu, że trzeba go najpierw wyburzyć, a potem odtworzyć w lepszych technologiach. Podobnie było z katowickim brutalistycznym dworcem czy warszawskim Smykiem. Czy da się w ogóle chronić późny modernizm bezkrytycznie i całkowicie?

WK: Na ten temat toczą się stale dyskusje pomiędzy architektami a konserwatorami zabytków. Uważamy, że to nie materiały z lat 70. stanowią o wartości późnego modernizmu. One nigdy nie były cenne – od zarania były fatalnej jakości. Wartość powojennej architektury tkwi w idei i przestrzeni, a nie w betonie czy w fasadzie z aluminium.

JBB: Materialna wartość też jest po części ważna jako świadek epoki. Pytanie, co można ocalić z budynku, który od początku był niedbale wybudowany w epoce ciągłych niedoborów. Emilia będzie odtworzona przy użyciu oryginalnych fragmentów, ale w dużej mierze zbudujemy ją od nowa.

Przypomina to japońskie podejście do zabytków, gdzie co kilkadziesiąt lat wyburza się shintoistyczne chramy i odbudowuje w taki sam sposób jak oryginały, ale z nowych materiałów.

JBB: Ale najważniejsze jest to, że zachowuje się ich kształt, nastrój, formę. Wiemy, że w przypadku pawilonu Emilia jesteśmy dalecy od ortodoksji konserwatorskiej, jednak koniec końców zachowamy ważny element naszego dziedzictwa nowoczesności.

W Waszych projektach-manifestach jest sporo, jak sami to nazywacie, publicystki. Czy można takie ważkie tematy przemycać przy zwykłych komercyjnych inwestycjach?

KG: W każdym projekcie staramy się dać coś więcej niż tylko odpowiedź na potrzeby inwestora. Na przykład nie robimy grodzonego osiedla, mimo że tego pierwotnie oczekiwał od nas klient, albo dodajemy zadaszone parkingi rowerowe zlokalizowane blisko wejścia do budynku. To są drobne rzeczy, które mają potem duży wpływ na lepszą jakość życia.

Tworzycie również duże projekty w skali dzielnic – wygraliście między innymi konkurs na zagospodarowanie Stoczni Cesarskiej w Gdańsku.

JBB: Ten projekt wykonujemy w konsorcjum firm: pracujemy razem z duńską pracownią Henning Larsen oraz gdańską A2P2 architecture & planning. To część dużego projektu Młodego Miasta, czyli stworzenia wielofunkcyjnej dzielnicy na terenie historycznej stoczni, do tego z dużą liczbą budynków zabytkowych. Mamy teraz na warsztacie szereg dużych projektów, które organizują spore przestrzenie miast na nowo. W Bydgoszczy Nowy Port przekształci znaczący fragment bulwarów nad Brdą, jeszcze bardziej przybliżając miasto do rzeki. W Warszawie też mamy kilka dużych projektów, w tym wygrany temat na Targówku Przemysłowym.

Jak zaprojektować kawałek prawdziwego miasta?

JBB: Jako architekci jesteśmy umiejscowieni w takim szczególnym położeniu – gdzieś pomiędzy władzą samorządową, biznesem a ludźmi, dla których budujemy. Mamy wiedzę i świadomość z różnych dziedzin: inżynierii, biznesu, socjologii, sztuki i środowiska. Nikt z tamtych grup nie jest w stanie kształtować przestrzeni, bo ludzie mają wycinkowe spojrzenie. My jako architekci mamy taki całościowy ogląd, stąd spoczywa na nas wielki obowiązek, żeby tę przestrzeń kształtować w sposób mądry i właściwy.

KG: Na potrzeby prezentacji projektu w Bydgoszczy ukuliśmy trochę takie marketingowe hasło, że projektujemy „miasta szczęśliwe”.

Le Corbusier miał utopijny projekt Ville Radieuse, czyli „miasta promiennego”. A jak wygląda Wasze miasto szczęśliwe?

WK: Nie mamy wąskiego spojrzenia na miasto przez pryzmat budynków, widzimy różne aspekty planowania i w mocny sposób stawiamy na przestrzenie publiczne i kreowanie dobrych warunków do życia. Zależy nam na tworzeniu takich miejsc, z którymi mieszkańcy będą mogli się identyfikować.

KG: Masterplany tworzymy od początku naszej działalności. To przestrzeń pomiędzy budynkami ma kluczowe znaczenie dla tego, czy jesteśmy w mieście szczęśliwi. Wspomnianych wcześniej sześć ambicji to część naszej formuły miasta szczęśliwego, nad którą pracujemy od lat i którą udoskonalamy w kolejnych projektach.

Zyskaliście jeszcze większą szansę na rozpropagowanie prefabrykacji w całej Polsce. Zajęliście niedawno 2. miejsce w konkursie zorganizowanym przez PFR Nieruchomości na projekt osiedla z prefabrykatów. Pierwszej nagrody nie przyznano, więc to Wasz projekt wybrano do realizacji jako część rządowego programu Mieszkanie+. Konkurs miał wyłonić sposób na tanie budowanie mieszkań – czy udało się Wam go znaleźć?

KG: Wykazaliśmy, że koszt budowy jednego metra kwadratowego w naszych prefabrykowanych budynkach będzie o 30% niższy niż w przypadku tradycyjnych osiedli. Wpływa na to wiele czynników. Prefabrykacja stanowi odpowiedź tylko na część pytań dotyczących oszczędności – równie ważne są zmiany w standardzie mieszkań.

WK: Wiele elementów może obniżyć koszty budowy. Wymienię je w kolejności ich wagi. Po pierwsze, mniejsza liczba miejsc parkingowych w garażach podziemnych. Po drugie, realizacja garaży, które są ponad poziomem wód gruntowych, bo budowanie szczelnej betonowej wanny jest najbardziej kosztotwórcze. Poza tym potrzebna jest wysoka efektywność układów funkcjonalnych samych budynków, żeby przykładowo komunikacja zajmowała jak najmniej miejsca w stosunku do powierzchni mieszkań. Proponujemy wejścia do mieszkań na parterze wprost z zewnątrz, a do tych wyżej położonych – przez otwarte galerie. To domy wielorodzinne, ale przypominające szeregowce nałożone jeden na drugi. Ważnym aspektem oszczędności jest też rezygnacja z tynków.

Bo gotowy prefabrykat jest wykończoną ścianą?

WK: Tak. Tynkowanie jest coraz droższe, przede wszystkim dlatego, że wymaga sporych nakładów pracy, a ta jest najwyżej wyceniana. Tynk – niby drobna rzecz, ale rezygnacja z tego jednego elementu pozwala na spore oszczędności. Co więcej, tynk ma też swoją grubość, zwykle 1,5 cm. Ale jak sobie policzymy w skali całego budynku, o ile on zmniejsza powierzchnię użytkową, to wychodzi nam 4%!

Rozumiem racjonalne argumenty, ale czy mieszkańcy wśród gołych ścian nie pomyślą sobie, że rząd buduje dla nich mieszkania o niższym standardzie?

WK: Ale to nie jest jakaś estetyka biedoty! Domy z prefabrykatów bez tynków to standard w Skandynawii i wielu krajach Europy Zachodniej. Tam ściany są malowane albo tapetowane bezpośrednio na betonie. Zresztą przy Sprzecznej udowodniliśmy, że prefabrykaty mają gładkie ściany. Po co je tynkować? Ilości energii i pieniędzy, jakie wkładamy w to, żeby ściany były perfekcyjne i białe, są bezsensowne. Czy nas na to stać?

JBB: W Skandynawii standardem jest to, że w kuchni i łazience wszelkie rury są poprowadzone po ścianach, nie chowa się ich w szafach technicznych. I my też szukamy takich racjonalnych sposobów na oszczędności.

Czyli brak tynku i instalacje na zewnątrz to rozsądek?

JBB: To rozważność i odpowiedzialność za wydawanie pieniędzy. Ta surowa stylistyka może być super atrakcyjna – w stylu raw robi się teraz co drugą knajpę w Warszawie. Wszędzie można spotkać surowy beton, gołą cegłę i instalacje na wierzchu.

WK: Trzeba jeszcze chwili, żeby zwykli ludzie zaczęli tak urządzać mieszkania. Bo osoby bardziej poszukujące już w ten sposób żyją. Widziałem mieszkanie Przemo Łukasika z medusa group na Sprzecznej: nie otynkował ścian. A kilkunastu innych właścicieli mieszkań poprosiło naszego wykonawcę, żeby im nie zapaćkał tynkiem ścian. Im ta surowa estetyka się podoba.

KG: Z prefabrykatami jest jak z meblami z Ikei, które są przecież dostępne dla ludzi z różnym portfelem. Piękno tych mebli nie tkwi w wyrafinowaniu rzemieślniczym, tylko w tym, jak ta technologia spotyka się z estetyką, skandynawskim designem. Ale to są meble produkowane na masową skalę. I taką drogę trzeba obrać, żeby móc budować w Polsce mieszkania dostępne dla większości, a nie tylko dla wąskiej grupy, która ma wysoką zdolność kredytową.

Czyli prefabrykacja to przyszłość?

KG: Raczej konieczność. Za chwilę otworzy się rynek niemiecki, Polaków do pracy już nie ma, a zaraz zabraknie też pracowników z Ukrainy. Trzeba znaleźć metody na budowanie bez armii robotników. Proces montażu domu z prefabrykatów wymaga 10-krotnie mniejszej liczby ludzi. Montaż całego budynku to jest kilka miesięcy, tak było przy Sprzecznej. W końcu większość deweloperów pójdzie tą drogą – nie będą mieli większego wyboru.

Dużo mówicie o racjonalności i ekonomii. Ale Waszym projektom nie brak też poezji. Najwięcej jej odnajduję w Muzeum Katyńskim, które było nawet finalistą nagrody Miesa van der Rohe 2017.

JBB: Jesteśmy superracjonalni w działaniach, ale jest gdzieś zawsze element arbitralności, pewnych decyzji, które płyną z przeczucia i emocji. Trudno opisać, skąd to się bierze, ale to element artyzmu stanowi podstawowe rozróżnienie architektury od budownictwa.

KG: W Muzeum Katyńskim już sam temat nasuwał nam mocne symbole, a miejsce pod budowę muzeum, czyli Cytadela Warszawska, niosła kolejne.

Projekt muzeum powstał jeszcze przed przyjściem Wojtka?

JBB: Tak. W tym projekcie przydało nam się nasze wcześniejsze doświadczenie z pracy z zabytkami.

WK: Jestem pod wielkim wrażeniem, co Janek i Konrad zrobili przy tym temacie. Przy minimalnej ilości środków stworzyli bardzo mocny projekt, który ma swoją głęboką narrację. Ich ingerencje w zabytkową substancję były szalenie skromne, ale o dużej mocy oddziaływania na odbiorcę, jak rozcięcie wału cytadeli wąską i głęboką szczeliną, ze ścianami z czerwonego betonu i schodami. Weszli w dialog z zabytkowym otoczeniem, z pełnym szacunkiem dla przeszłości, dodali też nowe elementy, które razem z historycznymi obiektami wywołały efekt synergii.

W muzeum, jak i w domu przy Sprzecznej, pojawił się barwiony na czerwono beton. Kolor to rzecz często pomijana przez współczesnych architektów.

KG: Używamy koloru świadomie, on zawsze coś mówi. W muzeum zastosowano kolor o barwie gliny, co może się kojarzyć z Katyniem, ziemią, masowymi grobami. Sprzeczna 4 to z kolei czerwień, trochę nieoczywista w tamtym miejscu, ale jak się zamknie oczy i pomyśli, z czym kojarzy się Praga Północ…

…to widzi się odrapane kamienice i czerwień cegły.

KG: Ta przenośnia jest bardzo odległa. Ale dla odbiorców nie jest konieczne odczytanie źródła naszej inspiracji. Wydaje nam się, że czerwony budynek pasuje na Pradze. W innym miejscu Warszawy nie użylibyśmy takiej barwy. To jest rodzaj miękkiej metafory, którą bardzo lubimy, bo jest nieoczywista.

20151104_JS_Muzeum_Katynskie_0581-Pano

Z kolei w ratuszu w Konstancinie-Jeziornej użyliście ceglanego wzoru nałożonego na bardzo pragmatyczne budynki. Nie baliście się zastosować dekoracji, choć dla wielu modernistycznych architektów „ornament to zbrodnia”.

JBB: Architektura jest medium hermetycznym, nie każdy potrafi ją odczytywać. Sądzę, że większość ludzi tego nie umie. Na przykład po wizycie w centrum handlowym opiszą, jakie były produkty na półkach, ale nie będą mogli sobie przypomnieć, jak wyglądał budynek. Dlatego tak ważne jest dodawanie elementów, z którymi wiążą się jakieś emocje, opowieści.

WK: Źródłem tej koronki z cegły na konstancińskim ratuszu są nasze wyprawy po Mazowszu. Zauważyliśmy, że na mazowieckiej wsi nie ma praktycznie zdobień czy ornamentów z wyjątkiem jednego miejsca: otworów w murowanych stodołach, które służą do przewietrzania. Każda stodoła ma inaczej ułożone te szczeliny, ale zawsze tworzą jakiś wzorek, zwykle w kształcie rombu. Chcieliśmy ten lokalny dekor przełożyć w miękki sposób na fasady ratusza. Sądzimy, że dzięki niemu budynek lepiej „siedzi” w przestrzeni.

Dlatego też nasycacie swoje budynki sztuką? Jak przy Sprzecznej, gdzie warszawscy graficy zrobili wzory na betonie.

WK: Jestem przekonany, że dodanie sztuki ma dużą większą wartość niż ekskluzywne okładziny. W Sprzecznej symbolika Syrenki z ołówkiem w ręku umieszczonej na ścianie przy wejściu do budynku albo pejzaż na Warszawę stanowią przykład tego, jak poprzez sztukę architektura nawiązuje komunikację z użytkownikiem. Mieszkańcy tego bloku mogą się przez to bardziej identyfikować z tym miejscem.

JBB: Staramy się często przekonywać klientów do nasycania obiektów w sztukę site specific, bo to wartość dodana do architektury. A poza tym trzeba wspierać polską sztukę.

Skąd u Was tak głębokie przemyślenia na temat miasta czy mieszkalnictwa?

WK: Szczerze powiedziawszy, najwięcej uczę się przez kontakty z ludźmi, którzy myślą inaczej niż ja. To mogą być rozmowy z urzędnikami, deweloperami, aktywistami, mieszkańcami budynków, które zaprojektowaliśmy.

KG: Nie jesteśmy typem projektantów, którzy są wszystkowiedzący i siedzą zamknięci w pracowni, a na koniec wychodzą do świata z jakimś gotowym dziełem. Architekturę traktujemy jako umiejętność dialogu.

Czy dlatego każdy Wasz budynek jest inny, bo za każdym razem jest spotkaniem z innym człowiekiem?

WK: Nie mamy jakieś jednej formuły. Sukcesem architektury jest komunikacja z możliwie najszerszym gronem odbiorców, ale też uwzględnienie złożonego kontekstu przestrzennego, kulturowego. Każdy projekt jest przez to trochę inny, a efekt końcowy nas również potrafi nierzadko zaskoczyć.

JBB: Chcielibyśmy być pracownią bezstylową, ale za to z jakimś silnym kręgosłupem zasad, które stosujemy.

Wywiad ukazał się w 30 numerze magazynu Design Alive.

BBGK Architekci

Pracownia BBGK Architekci powstała z inicjatywy architektów Jana Brzozowskiego, Konrada Grabowieckiego i Wojciecha Koteckiego. Projektują indywidualną architekturę silnie związaną z zastanym kontekstem, czego przykładem jest Muzeum Katyńskie oddane do użytku w 2015 roku. Projekt ten, nagrodzony w wielu konkursach i plebiscytach, znalazł się w ścisłym gronie finalistów Nagrody Unii Europejskiej dla architektury współczesnej im. Miesa van der Rohe 2017. W praktyce projektowej BBGK Architekci dominuje wątek zmieniającej się roli przyszłości miast. Więcej na: www.bbgk.pl

Powiązane artykuły: